poniedziałek, 31 października 2016

Kącik porad praktycznych. Urwane światło rowerowe.

Miałem niegroźną wywrotkę na rowerze. Po upadku kierownica skręciła się w ten sposób że urwała plastikowe mocowanie przedniego światła. Cóż zrobić - trzebaby to jakoś naprawić.

Upatrzone miejsce na nowe mocowanie: pałąk usztywniający przedni bagażnik. Pałąk można pochylać, a więc regulacja kąta strumienia światła zostanie zachowana.
Użyte materiały:
- 2 trytytki (opaski zaciskowe)
- powertape (wbrew temu co pisałem tutaj, jest jednak bardzo przydatny)
- 2 kawałki drutu - do zabezpieczenia powertape'a przed odklejaniem się
- drewniany kołek - wystrugany za pomocą noża i papieru ściernego (którego używam głównie do łatania dętek).

Efekt:
Trust me, I'm an engineer!

Niestety efekt był niezadowalający. Jeden kołek złamał się w trakcie przewożenia roweru autobusem, kolejny zaś, gdy na jakimś wyboju spadła źle zatrzaśnięta torba na kierownicę.

Miałem dość strugania kija. Na gruzach starego rozwiązania powstało nowe. Zamiast drewna użyłem dwóch kolejnych trytytek.
Na razie (odpukać!) - działa.

Nowe, lepsze z przodu
Nowe, lepsze z tyłu.

Tyle że po kolejnych, tym razem boliwijskich wyborach, ni z tego, ni z owego złamał się tylny błotnik (zmęczenie materiału?). A razem z nim tylne światło. Hmmm... Jak by to naprawić?

Kolejny uraz wierzchowca

piątek, 28 października 2016

Gdzieś po drodze w Peru

Peru okazało się zbyt duże, zbyt piękne i zbyt ciekawe, żeby opuścić je po miesiącu. Z tych i jeszcze kilku innych powodów zostaliśmy tam 3 tygodnie dłużej.  Pomagaliśmy sobie przemierzać te  naprawdę przeogromne dystanse autobusami, a i tak zostało jeszcze wiele miejsc, których pomimo chęci nie udało się  nam zobaczyć.

Poniżej kilka zdjęć z miejsc,  które nie były opisane wcześniej,  a które zapadły mi w pamięć:


Święta Dolina

Jedna z najpiękniejszych jaką widziałam. Jechaliśmy przez nią rowerami 3 dni. Były to 3 dni pełne zachwytów:





Salineras de Maras -  kopalnia soli z czasów Inków


Machu Picchu

Myślę,  że wszystkim znane.  Pojechaliśmy je zobaczyć z lekką obawą,  że jest przereklamowane. Myliliśmy się:



Po drodze do Machu Picchu (rzeka przy trakcji kolejowej) 


Cuzco

Niegdyś stolica imperium Inków.  W XVI wieku podbite przez Hiszpan.  Później kilkakrotnie nawiedzane przez silne trzęsienia ziemii. Naprawdę ładne. Pełne bardzo wąskich uliczek.





Po drodze do dżungli



Widok na San Pedro de Cajas

Przy wejściu do Cachi Puquio

Alpaki




Jezioro Tititaca i Wyspy Trzcinowe

Jezioro położone na terenie Peru i Boliwii o powierzchni 8372 km2,  a więc naprawdę ogromne. Co ciekawe, w okolicach Puno pływają po nim wyspy zbudowane z trzciny, zamieszkłe przez ludzi.  Wyspy, by nie odpłynęły w nieznane, są zakotwiczane. A w trzcinowych domkach płynie prąd pochodzący z baterii słonecznych:






A na koniec coś z serii rzeczy mniej pięknych czy ciekawych, a bardziej abstrakcyjnych:

W Peru każde, nawet najmniejsze miasteczko czy wieś, ma główny plac. W tym małym miasteczku plac był inny niż wszystkie. Centralnym jego punktem był pomnik rośliny zwanej Maca (bardzo zdrowej) typowej dla tego regionu:

Huayre

Prawdziwą abstrakcją był jednak poniższy pomnik znajdujący się nieopodal miasteczka San Pedro de Cajas:



środa, 26 października 2016

Taniej niż Paracetamol

Jedna z wiosek po drodze w peruwiańskiej  dżungli. Po raz kolejny spotykamy się z ogromną gościnnością. Możemy rozbić namiot w ogródku, schować rowery na noc do domu, skorzystać z prysznica, wieczorem dostajemy kokosa, a rano śniadanie.


Gdy rano zbieramy się do odjazdu w moje ręce zostaje włożony 1-2 letni chłopiec.
- Oddaj mojego syna! - mówi do mnie jego matka.
- Teraz powiedz: "Mogę ci go sprzedać" - instruuje babcia chłopca.
- Mogę ci go sprzedać. - posłusznie powtarzam.
- Oto jeden sol dla ciebie (nieco ponad złotówka). Teraz mi oddaj syna.
Dokonujemy transakcji.
- To takie "secreto", tajemnica. - tłumaczy babcia chłopca - Mój wnuk często choruje. Jeżeli jednak zostanie od kogoś odkupiony i za niego zapłacimy, a sprzedawca odjedzie - choroby również odejdą.

Bogatsi o jednego sola ruszyliśmy dalej.

Nie zauważyłem, żebym od tego czasu chorował więcej. Myślę, że choroby utonęły w jakiejś rzece po drodze albo wpadły pod przejeżdżające auto.

wtorek, 25 października 2016

Asháninka

Asháninka (czyt. a'sianinka, akcent na drugą sylabę) jest drugą największą grupą Indian zamieszkujących Peru (po Indianach Quechua żyjących w Andach). Ich populacja w Peru i Brazylii liczy 25-45 tyś. ludzi.
Bardzo ucierpieli w minionych latach (szczególnie lata 80.) z rąk Sendero Luminoso (Świetlisty Szlak - maoistyczna bojówka, później związaną z handlem narkotykami, niegdyś działająca w Peru) - niemalże każda rodzina kogos straciła.

Spędziliśmy wśród nich prawie tydzień (opisany w poprzednim wpisie - Link), zdecydowanie zbyt krótko żeby nakreślić ich pełny obraz. Przywołam więc jedynie parę historii lub faktów, które po prostu uważam za ciekawe.



***

Porządny mężczyzna Asháninka powinien do ukończenia 16-ego roku życia być gotowym do założenia rodziny i do jej utrzymania. Oznacza to, że musi umieć polować, łowić ryby, wybudować dom i przygotować pole pod uprawę (czyli wypalić - tak, ciągle panuje tam metoda wypalanej ziemi - i wykarczować kawałek lasu).
A wy, Panowie, co robiliście w wieku szesnastu lat?

***

Opisane w poprzednim wpisie wieczorne wyjście na ryby.
Hektor, pretendujący do miana szamana, inaczej niż wszyscy, nie zamierza łowić ryb - chce na nie polować. Udaje mu się ustrzelić jedną pokaźną rybę z łuku, oświetlając sobie wodę latarką trzymaną w zębach. Zadowolony ze zdobyczy, czeka na nas, bezskutecznie próbujących złowić coś na żyłkę. Siada na piasku i - dla zabicia nudy - puszcza sobie muzykę ze smartfona.

***

Wioska Santaro.
Do tej pory elektryczność bywała tam jedynie wtedy gdy agregat prądotwórczy nie był zepsuty (a od lat był). Dzięki datkom zebranym w Polsce przez księdza Tomka zainstalowano tam panel słoneczny dający prąd do oświetlenia szkoły i pozwalający na podłączenie telewizora (który okazał się również nie działać) lub nagłośnienia.
Podczas zakładania panelu szef wioski przychodzi z prośbą - czy nie dałoby się podciągnąć prądu do jego domu? Ma wszak telewizor, ale nie ma go do czego podłączyć, a chciałby sobie wieczorami oglądać wiadomości. Po usłyszeniu odpowiedzi, że panel ma służyć całej społeczności, i że może przynieść telewizor do szkoły, aby inni mieszkańcy mogli również z nim oglądać TV - obraża się i więcej się nie pojawia.

***

Tradycyjny napój - mazato.
Jest to słaby napój alkoholowy (zdecydowanie słabszy od piwa) wyrabiany z manioku. W smaku przypominał mi napój z zupełnie innego rejonu świata - kirgiski kumys, czyli sfermentowane mleko klaczy.
Mazato pełni niezwykle ważną rolę w kulturze Asháninka. Często rozpoczynają dzień od porcji napoju pitej z połowy łupiny kokosa. Odmawiając zaś napicia się można utracić wśród nich poważanie. Niestety, Indianie nierzadko nadużywają mazato i, za względu na podatność żółtej rasy na alkohol - upijają się nim.
Najciekawszy jest sposób produkcji mazato. Kobiety Asháninka biorą maniok, żują i wypluwają. Zawarte w ślinie enzymy pozwalają na proces fermentacji...

Mężczyzna Asháninka w tradycyjnym stroju cushma i corona na głowie - pije mazato w równie tradycyjny sposób - z łupiny kokosa.

***

Życie Indian w dżungli jest nierozerwalnie związane z rzekami. Niemalże każda wioska jest nad rzeką położona. Nie tylko dostarczają pożywienia (czyli ryb), są również środkiem transportu - Puerto Ocopa leży na końcu asfaltu, ale już do wiosek po drugiej stronie rzeki można się dostać tylko łodzią. Łodzie jednak przestają wypływac już po niewielkim deszczu, z obawy przed nieprzewidywalnym zachowaniem wody.
No i oczywiście rzeki są miejscem kąpieli, prania ubrań oraz, rzecz jasna, idealnym miejscem na ochłodzenie się w środku gorącego dnia. Trzeba jednak uważać - już metr od brzegu prąd może być na tyle silny, że trzeba mocno walczyć by nie zostać przez niego porwanym (i to w porze suchej!).

Port w Puerto Chata nad rzeką Perené, rzut beretem od Puerto Ocopa. Tu asfalt sie kończy, a zaczyna rzeka.  

***

Dzieci w szkole teoretycznie uczą się w dwóch językach - po hiszpańsku i w Asháninka, choć w praktyce w tym drugim nauczyciele (często będący z innych rejonów Peru) mówią rzadko.
Jednak, co najdziwniejsze, trwają przygotowania do wprowadzenia lekcji języka Quechua, czyli języka którym mówi w Peru bardzo dużo Indian, ale pochodzących z zupełnie innych rejonów - z górskich obszarów Andów (ten język kilkaset lat temu był główną mową Imperium Inków). Zajęcia mają być wprowadzone kosztem "zwykłych" przedmiotów, np. fizyki.

To trochę tak, jakby na Kaszubach nauczono w szkołach języka śląskiego.

***

Asháninka są dość zamknięci na obcych. Nie jest łatwo stać się pełnoprawnym członkiem ich społeczności. Zazwyczaj trwa to ok. trzech lat, w czasie których obserwują jak się zachowujesz, czy pracujesz, jak traktujesz swoją kobietę (mężczyzna bez rodziny nie jest w ogóle poważany)...

Cesar to taka "złota rączka", człowiek potrafiący zainstalować, zbudować i naprawić niemal wszystko. Jego żona pochodzi z wioski, jednak on sam jest człowiekiem z gór, a wśród Asháninka mieszka od około roku. Szef wioski stwierdził jednak, że żadnej pracy mu nie zleci, ponieważ jest on człowiekiem obcym. Mimo, że tak naprawdę jest to jedyna osoba w okolicy która się naprawdę na takich rzeczach zna.

Kilka miesięcy temu, okazało się że "colonos" czyli przyjezdni metysi mieszkający w Puerto Ocopa są zamieszani w handel narkotykami. Jeden z nich zresztą zginął w jakichś porachunkach.
Władze wioski nie dociekały prawdy - postanowiły, że do końca roku wszyscy colonosi z wioski mają się wynieść.

wtorek, 18 października 2016

Dżungla

Kolumbia, Ekwador i Peru dzielą się na 3 regiony: la costa (wybrzeże), la sierra (góry)  i la selva (dżungla). Większość czasu w naszej podróży spędziliśmy w górach. Jako, że w Ekwadorze byliśmy nad oceanem, w Peru przyszedł czas na dżunglę.

Strasznie cieszyliśmy się na tą dżunglę, bo żeby tam dotrzeć czekał nas zjad około 3000 metrów w dół. :) Tym razem mieliśmy 3 różne pomysły na naszą drogę. Wspólną ich częścią było udać się do miasteczka Puerto Ocopa (znajdującego się w tak zwanej dżungli suchej) skąd chcieliśmy spłynąć łódką rzeką Ene do Puerto Ene (około półtora dnia drogi). Jak się okazało,  za sprawą przypadkowo napotkanego człowieka, żaden z naszych planów nie wypalił (co utwierdziło nas w przekonaniu,  że lepiej zbyt dużo nie planować). Ale po kolei.

Zjazd, jak można to sobie wyobrazić, był sam w sobie genialny i tak szybki, że w przeciągu kilku chwil klimat i krajobraz zmieniły się całkowicie. Z deszczowych, zimnych gór wjechaliśmy w tereny gorące,  pełne słońca, bujnej zieleni i wodospadów. A wszędzie wokół rozlegały się tak dzikie śpiewy ptaków,  że w pierwszej chwili myślałam, że to mój rower zaczął wydawać jakieś dziwne dźwięki.



Po drodze postanowiliśmy wybrać się do wodospadów Bayoz i Velo de la Novia. Aby do nich dotrzeć trzeba było zboczyć około 12 km i 200 m w górę boczną,  szutrową drogą.  W pierwszą stronę nie było problemu z pokonaniem tej trasy. Myśleliśmy, że tak samo będzie z powrotem. Postanowiliśmy przespać się w namiocie przy wodospadach i rano śmignąć w dół.

Wodospad Velo de la Novia

To był jednak błąd. Z powodu ciągle małego doświadczenia rowerowego, nie przewidzieliśmy, że warunki na takiej drodze bardzo mocno może zmienić deszcz. W nocy była burza, a rano zamiast pięknej drogi - klejące się błoto. Zjazd, który miał trwać 20 minut, zajął nam 2 godziny. Błoto zablokowało nam koła momentalnie, czyszczenie nic nie dawało, a o pchaniu też nie było mowy. Skończyło się więc demontażem błotników i całą masą pogryzień (dżungla to dżungla - owadów mnóstwo).


Po tej przygodzie,  trochę rozdrażnieni, pojechaliśmy dalej. Gdy byliśmy około 65 km od celu,  z przejeżdżającego obok samochodu, wychylił się brodaty, biały człowiek i przemówił do nas miło i do tego po polsku. Radość była duża i spore zaskoczenie, bo w ciągu ponad 3 miesięcy podróży to był dopiero drugi raz jak spotkaliśmy Polaka. Człowiekiem tym był ksiądz Tomek przebywający obecnie na misji w Puerto Ocopa*. Tomek, gdy usłyszał gdzie się wybieramy, postanowił, że nas podwiezie.  W taki oto sposób złapaliśmy opisanego w poprzednim poście stopa - link. Do tego zaprosił nas do siebie i przekonał byśmy zostali u niego tydzień, aby zobaczyć festiwal kultury Indian Ashaninka. Tak właśnie Tomek szczęśliwie pokrzyżował nam plany. Szczęśliwie, bo był to dla nas bardzo dobry, bogaty w nowe doświadczenia czas.

Tomek zabrał nas do małej wioski Santaro zamieszkałej przez Indian Ashaninka. Było to o tyle niezwykłe,  że sami byśmy do niej nie trafili, a jeśli nawet, to pewnie nikt nie chciałby z nami rozmawiać.  Ze względu na to, że byliśmy z Tomkiem, mogliśmy do wioski w ogóle wejść. Wybraliśmy się tam by zamontować panel słoneczny, który został zakupiony z datków z Polski. Było to spore wydarzenie,  bo w wiosce do tej pory nie było prądu. Panel został zamontowany na szkole, by służyć wszystkim mieszkańcom.

wioska Santaro
Santaro - rzeka Tambo
Santaro -  w tle szkoła z panelem słonecznym

W Santaro wybraliśmy się też z grupką dzieci na spacer do, podobno, pobliskiego wodospadu.  Dzieciaki jak stały tak z nami poszły, jedne w butach, inne bez. Po dżungli wszystkie biegały jak szalone,  pod górę,  z górki,  przez rzekę,  po drodze zauważając niebezpieczeństwa i ostrzegając nas przed nimi. Z wycieczki nie wróciły z pustymi rękami. W rzece nazbierały ślimaków spod kamieni.


Dżungla

Podczas naszego pobytu w Puerto Ocopa byliśmy też 2 razy na rybach. Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji. Niestety nie udało się nam nic złowić. W przeciwieństwie do Tomka i Hektora (pretendujący do zostania szamanem Ashaninka), który ustrzelił rybę z łuku. Ogólnie nie używają oni wędek (oprócz Tomka), które wszyscy znamy, a poprostu żyłki przywiązanej i nawijanej na drewienko.


Łowienie na żyłkę :) 

Dowiedzieliśmy się też skąd biorą się orzechy nerkowca. Otóż, dla tych którzy nie wiedzą, orzechy te rosną na drzewie w owocu o nazwie kashew (tak trochę z niego wystając). Sam owoc jest również jadalny i bardzo dobry,  choć trochę dziwny w smaku. Ciężko do czegoś porównać. Orzech zaś chroniony jest żrącą łupką,  o czym Łukasz dotkliwie się przekonał próbując ją przegryźć.

Kashew - z góry wystaje orzeszek

W końcu nadszedł czas na festiwal.





Program był bardzo bogaty.  Był czas na zabawy, jak na przykład przeciąganie liny czy - uwaga! - strzelanie z łuku do białego. Tu mieliśmy trochę obaw o nasze życie, bo w całej wiosce było tylko czworo białych: ksiądz, wolontariuszka z Węgier i my. Okazało się jednak, że strzelano do tarczy. Sami też mieliśmy okazję spróbować naszych sił. Łukasz nawet trafił 2 na 3 razy co spotkało się z uznaniem miejscowych.




Był również czas na sport jak na przykład gra w aripelotę,  polegająca na wrzuceniu piłki do kosza przeciwnika, przy czym z piłką w rękach nie można było biegać. Przeciwko sobie grała drużyna żeńska z męską. Dziewczyny walczyły dzielnie, ale nie miały szans.




A także miały miejsce różne występy: tańce,  śpiewy i deklamacje.




link do filmu

Drugiego dnia wieczorem odbyły się konkursy. Oczywiście były wybory Miss Puerto Ocopa oraz konkurs dla dzieci na najlepszą rzecz wykonaną z kartonu.


Festiwal miał też część bardziej oficjalną składającą się z mszy, parady, wciągnięcia flagi, odśpiewania hymnu Peru w języku Ashaninka i przemówień.




Przez cały ten tydzień wydarzyło się tak wiele dobrych rzeczy,  że naprawdę lepszego pobytu w dżungli nie moglibyśmy sobie wyobrazić.  Szczęśliwi ruszyliśmy dalej, znów w stronę naszych ulubionych gór.

*Tomasz Cieniuch - człowiek nadzwyczajny, ksiądz,  misjonarz, Ashaninka. Uznany za członka wioski po niespełna roku, co jest nie lada osiągnięciem. Cieszący się dużym poważaniem i sympatią. Co wspaniałe, dbający, by tradycje Ashaninka nie zanikły (tradycyjne stroje, język, sam też się uczy języka). Pełen pomysłów,  na co dzień nie próżnuje.  Bardzo otwarty.  Każdemu kto będzie w Puerto Ocopa polecamy pytac o Padre lub Patiri Tomasi. Warto.


Więcej o tym jak wygląda życie na misji można przeczytać na blogu Tomka (dotychczasowe wpisy dotyczą głównie poprzedniej misji również w peruwiańskiej dżungli):
www.tomaszcieniuch.com