Strasznie cieszyliśmy się na tą dżunglę, bo żeby tam dotrzeć czekał nas zjad około 3000 metrów w dół. :) Tym razem mieliśmy 3 różne pomysły na naszą drogę. Wspólną ich częścią było udać się do miasteczka Puerto Ocopa (znajdującego się w tak zwanej dżungli suchej) skąd chcieliśmy spłynąć łódką rzeką Ene do Puerto Ene (około półtora dnia drogi). Jak się okazało, za sprawą przypadkowo napotkanego człowieka, żaden z naszych planów nie wypalił (co utwierdziło nas w przekonaniu, że lepiej zbyt dużo nie planować). Ale po kolei.
Zjazd, jak można to sobie wyobrazić, był sam w sobie genialny i tak szybki, że w przeciągu kilku chwil klimat i krajobraz zmieniły się całkowicie. Z deszczowych, zimnych gór wjechaliśmy w tereny gorące, pełne słońca, bujnej zieleni i wodospadów. A wszędzie wokół rozlegały się tak dzikie śpiewy ptaków, że w pierwszej chwili myślałam, że to mój rower zaczął wydawać jakieś dziwne dźwięki.
Wodospad Velo de la Novia |
To był jednak błąd. Z powodu ciągle małego doświadczenia rowerowego, nie przewidzieliśmy, że warunki na takiej drodze bardzo mocno może zmienić deszcz. W nocy była burza, a rano zamiast pięknej drogi - klejące się błoto. Zjazd, który miał trwać 20 minut, zajął nam 2 godziny. Błoto zablokowało nam koła momentalnie, czyszczenie nic nie dawało, a o pchaniu też nie było mowy. Skończyło się więc demontażem błotników i całą masą pogryzień (dżungla to dżungla - owadów mnóstwo).
Po tej przygodzie, trochę rozdrażnieni, pojechaliśmy dalej. Gdy byliśmy około 65 km od celu, z przejeżdżającego obok samochodu, wychylił się brodaty, biały człowiek i przemówił do nas miło i do tego po polsku. Radość była duża i spore zaskoczenie, bo w ciągu ponad 3 miesięcy podróży to był dopiero drugi raz jak spotkaliśmy Polaka. Człowiekiem tym był ksiądz Tomek przebywający obecnie na misji w Puerto Ocopa*. Tomek, gdy usłyszał gdzie się wybieramy, postanowił, że nas podwiezie. W taki oto sposób złapaliśmy opisanego w poprzednim poście stopa - link. Do tego zaprosił nas do siebie i przekonał byśmy zostali u niego tydzień, aby zobaczyć festiwal kultury Indian Ashaninka. Tak właśnie Tomek szczęśliwie pokrzyżował nam plany. Szczęśliwie, bo był to dla nas bardzo dobry, bogaty w nowe doświadczenia czas.
Tomek zabrał nas do małej wioski Santaro zamieszkałej przez Indian Ashaninka. Było to o tyle niezwykłe, że sami byśmy do niej nie trafili, a jeśli nawet, to pewnie nikt nie chciałby z nami rozmawiać. Ze względu na to, że byliśmy z Tomkiem, mogliśmy do wioski w ogóle wejść. Wybraliśmy się tam by zamontować panel słoneczny, który został zakupiony z datków z Polski. Było to spore wydarzenie, bo w wiosce do tej pory nie było prądu. Panel został zamontowany na szkole, by służyć wszystkim mieszkańcom.
wioska Santaro |
Santaro - rzeka Tambo |
Santaro - w tle szkoła z panelem słonecznym |
W Santaro wybraliśmy się też z grupką dzieci na spacer do, podobno, pobliskiego wodospadu. Dzieciaki jak stały tak z nami poszły, jedne w butach, inne bez. Po dżungli wszystkie biegały jak szalone, pod górę, z górki, przez rzekę, po drodze zauważając niebezpieczeństwa i ostrzegając nas przed nimi. Z wycieczki nie wróciły z pustymi rękami. W rzece nazbierały ślimaków spod kamieni.
Dżungla |
Podczas naszego pobytu w Puerto Ocopa byliśmy też 2 razy na rybach. Nigdy wcześniej nie mieliśmy okazji. Niestety nie udało się nam nic złowić. W przeciwieństwie do Tomka i Hektora (pretendujący do zostania szamanem Ashaninka), który ustrzelił rybę z łuku. Ogólnie nie używają oni wędek (oprócz Tomka), które wszyscy znamy, a poprostu żyłki przywiązanej i nawijanej na drewienko.
Łowienie na żyłkę :) |
Dowiedzieliśmy się też skąd biorą się orzechy nerkowca. Otóż, dla tych którzy nie wiedzą, orzechy te rosną na drzewie w owocu o nazwie kashew (tak trochę z niego wystając). Sam owoc jest również jadalny i bardzo dobry, choć trochę dziwny w smaku. Ciężko do czegoś porównać. Orzech zaś chroniony jest żrącą łupką, o czym Łukasz dotkliwie się przekonał próbując ją przegryźć.
Kashew - z góry wystaje orzeszek |
W końcu nadszedł czas na festiwal.
Program był bardzo bogaty. Był czas na zabawy, jak na przykład przeciąganie liny czy - uwaga! - strzelanie z łuku do białego. Tu mieliśmy trochę obaw o nasze życie, bo w całej wiosce było tylko czworo białych: ksiądz, wolontariuszka z Węgier i my. Okazało się jednak, że strzelano do tarczy. Sami też mieliśmy okazję spróbować naszych sił. Łukasz nawet trafił 2 na 3 razy co spotkało się z uznaniem miejscowych.
Był również czas na sport jak na przykład gra w aripelotę, polegająca na wrzuceniu piłki do kosza przeciwnika, przy czym z piłką w rękach nie można było biegać. Przeciwko sobie grała drużyna żeńska z męską. Dziewczyny walczyły dzielnie, ale nie miały szans.
A także miały miejsce różne występy: tańce, śpiewy i deklamacje.
link do filmu
Drugiego dnia wieczorem odbyły się konkursy. Oczywiście były wybory Miss Puerto Ocopa oraz konkurs dla dzieci na najlepszą rzecz wykonaną z kartonu.
Festiwal miał też część bardziej oficjalną składającą się z mszy, parady, wciągnięcia flagi, odśpiewania hymnu Peru w języku Ashaninka i przemówień.
Przez cały ten tydzień wydarzyło się tak wiele dobrych rzeczy, że naprawdę lepszego pobytu w dżungli nie moglibyśmy sobie wyobrazić. Szczęśliwi ruszyliśmy dalej, znów w stronę naszych ulubionych gór.
*Tomasz Cieniuch - człowiek nadzwyczajny, ksiądz, misjonarz, Ashaninka. Uznany za członka wioski po niespełna roku, co jest nie lada osiągnięciem. Cieszący się dużym poważaniem i sympatią. Co wspaniałe, dbający, by tradycje Ashaninka nie zanikły (tradycyjne stroje, język, sam też się uczy języka). Pełen pomysłów, na co dzień nie próżnuje. Bardzo otwarty. Każdemu kto będzie w Puerto Ocopa polecamy pytac o Padre lub Patiri Tomasi. Warto.
Więcej o tym jak wygląda życie na misji można przeczytać na blogu Tomka (dotychczasowe wpisy dotyczą głównie poprzedniej misji również w peruwiańskiej dżungli):
www.tomaszcieniuch.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz