wtorek, 28 marca 2017

Jechać czy nie jechać? Oto jest pytanie...



Zdecydowanie JECHAĆ!!!!  😊


Od powrotu do domu minęło trochę ponad miesiąc. Spędziliśmy ten czas na odnajdywaniu się w "nowej,starej" rzeczywistości. Niby od razu wiedzieliśmy, że wróciliśmy, ale trochę zeszło zanim do nas dotarło, że na razie nigdzie dalej nie ruszamy. Choć cieszymy się powrotem do domu, spotkaniami z rodziną i znajomymi, spaniem we własnym łóżku, gorącą wodą w kranie i przepysznym polskim chlebem, to już teraz mamy w sobie małą tęsknotę za tym naszym podróżniczo-koczowniczym życiem. Ciekawe czy z czasem będzie się ona zmniejszać czy zwiększać. Niezależnie jak będzie, to jedno jest pewne - cała ta wyprawa zostawiła w nas przepiękny ślad, o wspomnienia o niej wprawiają nas w niesamowity, radosny nastrój i zadowolenie. Mam wrażenie, że to się nigdy nie zmieni, a gdyby nawet wspomnienia z czasem się zatarły, to mamy miliony zdjęć, "dziennik podróży"i tego bloga, które pomogą nam sobie wszystko przypomnieć.
Ja mam jeszcze jedną, bardziej przyziemną pamiątkę, a mianowicie OGROMNE uda. Mam nadzieję jednak, że popadnie ona wkrótce w zapomnienie. A gdyby nawet nie, to i tak nie żałuję. 😜



Jeśli ktokolwiek z Was myśli o tym, by rzucić wszystko i jechać w nieznane i bardzo chciałby, ale się boi, to zróbcie tak jak my. Nie zastanawiajcie się zbyt długo, tylko podejmijcie tę decyzję i ruszajcie do akcji. Wtedy nie ma czasu na strach, bo trzeba skupić swoją uwagę na przygotowaniach. Wiadomo, że w głowie pojawia się szereg wątpliwości, pytań czy niewiadomych takich jak na przykład: czy nic złego się nam nie przytrafi, kogo spotkamy na swej drodze, czy nie będziemy żałować, czy ze sobą wytrzymamy, czy to tak w ogóle człowiekowi przystoi tyle czasu nie pracować i wydawać tylko na przyjemności, czy uda nam się znaleźć pracę po powrocie albo czy w ogóle uda nam się wrócić. Nie ma sensu się nad tym zastanawiać, bo i tak nie jesteśmy w stanie niczego przewidzieć. 
Uczciwie przyznaję, że podczas takiej podróży nie zawsze jest pięknie, lekko i przyjemnie. My sami doświadczyliśmy dość sporo trudnych chwil. Myślę jednak, że wszystkie były potrzebne i zdecydowanie nie żałujemy żadnej. Jeśli czegoś nam szkoda to tylko tego, że trwało to tak krótko.

Gdy zamarzy się Wam wyprawa rowerowa, a nie macie żadnego doświadczenia rowerowego, to zdecydowanie nie jest to powód, żeby porzucać swe marzenia. My jesteśmy idealnym przykładem osób, które przed wyprawą rowerem jeździły co najwyżej do pracy albo na jakieś jednodniowe, krótkie wycieczki, raczej asfaltem niż szutrem i raczej po płaskim niż po górach. Na rower z sakwami po raz pierwszy wsiedliśmy w Bogocie, czyli w mieście do którego przylecieliśmy z Polski. Kto z Was jeździ z ciężkimi sakwami to wie, że za pierwszym razem nie jest to takie hop siup. My, na początku jechaliśmy trzęsącymi się rowerami po czymś w rodzaju sinusoid. Mając przed sobą perspektywę przejechania ruchliwą ulicą z lotniska do centrum... Co ja piszę? Mając przed sobą perspektywę kilkumiesięcznej rowerowej wyprawy byłam w tamtym momencie trochę przerażona. Łukasz czuł to samo, choć może inaczej to nazwał. Na szczęście szybko odkryliśmy, że im szybciej tym lepiej i jakoś to poszło. Teraz mamy na odwrót i gdy wsiadamy na lekkie rowery, to dziwnie się nam jeździ. Nie skłamię, jeśli napiszę, że przed wyprawą nie umiałam jeździć na rowerze - okazuje się, że po płaskim, po asfalcie się nie liczy. Za to teraz jestem mistrzem w prawie każdych warunkach - wiatry, kamienie, piach, strome podjazdy to wręcz moja specjalność. 😜


No dobrze. Skoro jechać to jak się do tego przygotować?

Zapewne jest wiele dobrych i wypróbowanych sposobów opisanych w internecie. Który jest najlepszy - nie wiem, ale jedno wiem na pewno - zdecydowanie nie tak jak my.

Dlaczego? No choćby z powodu powyżej opisanej historii nauki jazdy z sakwami. Warto przećwiczyć to wcześniej.

U nas od decyzji do wyjazdu nie minęło w sumie dużo czasu. Prawdziwe przygotowania zaczęliśmy w momencie kupienia biletów i złożenia przeze mnie wypowiedzenia w pracy na 3 miesiące przed wyjazdem. Był to błąd. Szczególnie, że była to nasza pierwsza wyprawa rowerowa i kompletnie nie mieliśmy odpowiedniego sprzętu i wiedzy. Musieliśmy skompletować niemal wszystko zaczynając od rowerów i sakw oraz wszelakich akcesoriów rowerowych, poprzez kuchenkę benzynową, maty samo-pompujące (nie wyobrażaliśmy sobie spać tyle czasu na karimatach), śpiwór, buty, kurtki puchowe i wiele innych, a kończąc na ubezpieczeniu czy szczepieniach. Przed zakupami zgłębialiśmy oczywiście trochę naszą wiedzę, żeby nie kupić czegoś co się do niczego nie będzie nadawać. Zaczęło się istne szaleństwo i trochę taki wyścig z czasem. Dwa dni przed wyjazdem ciągle czekaliśmy na opony, a niektóre rzeczy nam w ogóle nie zdążyły dojść. Nie mówiąc już o tym, że zabrakło nam czasu na planowanie i sprawdzanie tras. Muszę przyznać, że wszystko to zrodziło trochę nerwowych sytuacji i doprowadziło do zrobienia paru głupot jak na przykład schowanie na strychu w domu babci pod Rzeszowem książeczki szczepień czy ładowarki baterii do aparatu. Tam przecież były najbezpieczniejsze. Uświadomienie sobie tego w Krakowie, skąd mieliśmy mieć lot, niecały dzień przed wyjazdem, w momencie gdy jeszcze nic nie było spakowane i raczej nie było czasu by po te rzeczy jechać przyprawiło mnie o mały zawrót głowy. Na szczęście mam super rodziców, a do tego istnieją przesyłki konduktorskie.

Jedyne co zrobiliśmy naprawdę dobrze to to, że zapisaliśmy się na kurs języka hiszpańskiego zaraz po tym jak wpadliśmy na pomysł wyjazdu. Był to strzał w dziesiątkę, bo nauka języka i poświęcony temu czas i energia nie pozwalały nam zrezygnować z wyprawy. Po ludzku nie chcieliśmy, żeby nasz wysiłek poszedł na marne. Język ogromnie przydał się nam na miejscu, pomimo że w sumie były to tylko podstawy. Jako że w większości krajów Ameryki Południowej, w których byliśmy, prawie nikt nie mówił po angielsku, to szybko język podszkoliliśmy na tyle, że (jakimś cudem) raz nas wzięto za Hiszpanów, raz za Argentyńczyków i raz za Urugwajczyków 😜 Szkoda by było nie móc z tymi wszystkimi napotkanymi ludźmi choć chwilę porozmawiać. Wtedy naprawdę jest całkiem inna relacja i lepiej można się nawzajem poznać.


A jak NIE powinno się pakować na wyprawę rowerową?

A tak jak my.

Uwaga! Nie powtarzać!

Dzień przed wyjazdem od rana próbowaliśmy kompletować brakujące rzeczy, które na przykład nie doszły do nas ze sklepu, które zostawiliśmy w innym mieście (o czym pisałam wcześniej) albo których po prostu jeszcze nie kupiliśmy. Gdy się nam to udało, pojechaliśmy do serwisu odkręcić pedały. Faktyczne pakowanie rozpoczęliśmy nie wcześniej jak o 16, a na lotnisko mieliśmy dotrzeć nazajutrz ok 6 rano. Czekało nas rozkręcanie rowerów, zmiana opon, zabezpieczanie części, pakowanie do pudeł, zbieranie, ważenie i pakowanie wszystkich innych rzeczy oraz sprzątanie. Okazało się, że pierwsze w życiu pakowanie z rowerami nie idzie sprawnie. Oj nie idzie. W sumie nie trudno było to przewidzieć. Zeszło nam z tym wszystkim do jakiejś 5 rano i naprawdę ledwo się wyrobiliśmy. O spaniu w nocy nie było mowy. Ja przezornie ucięłam sobie krótką drzemkę przed pakowaniem, jakbym przeczuwała, że to jedyna szansa: ;)


Chcieliśmy tego dnia zrobić choć jedną rzecz porządnie i wieczorem postanowiliśmy zamówić sobie na rano dużą taksówkę. W tanich korporacjach nie jest to jednak możliwe i trzeba dzwonić na chwilę przed tym, gdy chce się jechać. Baliśmy się, że będzie z tego jakiś niewypał i się nie myliliśmy. Osoba, która przyjmowała zgłoszenie miała bujną wyobraźnię i podesłała nam jakiegoś małego pryszcza, w którym podobno miały zmieścić się 2 osoby, 2 plecaki i 2 pudła rowerowe. Nie było czasu zamawiać już innej taksówki. Na szczęście z pomocą przyszedł nam Kuba, za co dziękujemy! 😊



To co było nie tak?

W zasadzie WSZYSTKO!

Na samo pakowanie powinno się zarezerwować co najmniej 2 dni, a najlepiej więcej, żeby sobie na spokojnie wszystko przygotować, zdobyć pudła rowerowe, zważyć rzeczy (żeby na lotnisku nie okazało się, że pudło z rowerem jest za ciężkie), dobrze pozabezpieczać części rowerowe, na spokojnie się zastanowić, czy o niczym się nie zapomniało, sprawdzić czy zmieści się nam to wszystko do sakw, zdążyć posprzątać, a w noc przed wyjazdem móc spokojnie spać. Z tydzień wcześniej dobrze też sprawdzić pedały, czy dadzą się odkręcić, bo jeśli się okaże że nie, to w dzień wyjazdu byłby to naprawdę ogromny problem. 

Choć niczego nie zrobiliśmy dobrze, to wszystko się nam udało. 

Polecieliśmy, dolecieliśmy, przeżyliśmy, wróciliśmy i jesteśmy strasznie zadowoleni. 

Oczywiście po przylocie, na miejscu, okazało się, że nie wzięliśmy paru ważnych rzeczy, które nawet mieliśmy przygotowane, jak na przykład leków Łukasza na astmę, ale jak wszystkiemu i temu udało się zaradzić.

Teraz już wiecie, że nawet jeśli wszystko nie jest dobrze przygotowane i przemyślane, to i tak wyprawa ma spore szanse powodzenia. Ruszajcie więc jeśli tylko jest ochota! 😊


Na koniec jedno z moich ulubionych zdjęć, które oddaje klimat naszych przygotowań 😜


Do zdjęcia - jak do całej wycieczki - nieprzygotowani ;)

Chciałam jeszcze dodać, że blog, jego nazwa, szata graficzna, początkowe wpisy, strona na fb i umieszczone tam zdjęcia profilowe też nie były przemyślane. Wszystko powstawało już w podróży, a pisane było i wrzucane z telefonów komórkowych. Nie jest więc idealnie takie jak byśmy to sobie wymarzyli. Zapewniam Was jednak, że staraliśmy się zrobić to najlepiej jak się dało, w warunkach, które mieliśmy. Dziękujemy, że byliście z nami! :)