Na całym świecie, aby przyciągnąć turystów, dana atrakcja musi być pod jakimś względem "naj". Jeśli się nie da - to druga na świecie "naj". W ostateczności w pierwszej dziesiątce i z całą lista zastrzeżeń. Moim ulubionym przykładem jest metro budapesztańskie, które to jest ponoć najstarszym metrem na kontynencie europejskim. I wszystko się zgadza, bo przecież Londyn, gdzie metro wybudowano wcześniej, nie leży na kontynencie, ale na wyspie...
W Peru też mają swoje "naj". Góry Cordillera Blanca są reklamowane jako najwyższe pasmo górskie poza Azją. Tutaj, ku zaskoczeniu, kruczek znajduje się w sformułowaniu "pasmo górskie". Argentyńska Aconcagua, mimo że wyższa, nie jest przecież pasmem górskim, a pojedynczą górą - wulkanem.
Zastanawiając się nad celem trekkingu, na który chcieliśmy się wybrać, myśleliśmy nad Cordillera Blanca. Nie zdecydowaliśmy się jednak na ten rejon z obawy o zbyt dużą ilość "gringos" (tacy to z nas socjopaci). Wybraliśmy za to Cordillera Huayhuash - łańcuch położony nieco na południe od Cordillera Blanca, odrobinę niższy, mniejszy obszarowo, ale za to bardziej odludny. Oczywiście też ma on swoje "naj", ponieważ jego najwyższy szczyt - Yerupajá (6635m npm) - jest najwyższym punktem znajdującym się w dorzeczu Amazonki.
Cordillera Huayhuash ma dość ciekawą historię, nazwijmy to, turystyki połączonej z ochroną przyrody. Przez dłuższy czas istniał tam rezerwat przyrody. Za teren na jego wstęp była pobierana niewielka opłata, ustalona centralnie, znacznie niższa niż w sąsiedniej Cordillera Blanca. Z tego powodu Huayhuash cieszył się niemałą popularnością. Najbardziej zadowoleni z tego byli mieszkańcy najłatwiej dostępnej wioski w rejonie i popularnej bazy wypadowej - Llamac. Turyści zostawiali u nich sporo pieniędzy.
Mniej szczęśliwi byli mieszkańcy innych okolicznych wiosek. Widzieli, że ich sąsiedzi żyją coraz lepiej i mają coraz lepsze samochody - wszystko dzięki zagranicznym turystom. W tym miejscu należy ich docenić - nie chcieli tych nowych aut odebrać sąsiadom, ale zarobić na swoje własne. Rozpoczęły się napady na turystów.
Po gorących pod tym względem latach 90., w roku 2002 zginęło dwóch turystów w wyniku napadu na tle rabunkowym, w 2004 kolejnych czterech (źródło: https://besthike.com/s-america/central-andes/huayhuash-circuit/).
Po tych wydarzeniach zmieniła się strategia biznesowa miejscowych (czyżby ze względu na brak klientow?). Obecnie, każda z okolicznych społeczności pobiera opłaty za przejście przez ich terytorium, w przeszłości były to również opłaty za ochronę (jakis czas temu na pewnym odcinku wszystkim turystom towarzyszył uzbrojony miejscowy).
W każdym razie, od czasu wprowadzenia opłat, rejon jest uważany za bezpieczny i żadne incydenty się więcej nie wydarzyły. Rezerwat przyrody również odszedł w niepamięć i władze centralne nie pobierają opłat za wstęp, całość administracji pozostawiając lokalnym społecznościom.
Właśnie w Huayhuash postanowiliśmy wybrać się na trekking - jedenastodniową pętlę okrążającą całe pasmo. Wszelkie przewodniki papierowe, a także źródła internetowe polecały wynajęcie miejscowego przewodnika, a przynajmniej osłów do niesienia bagażu (oraz poganiacza dla tychże osłów). Rzecz jasna, skorzystaliśmy z sugestii. Na zdjęciu możecie zobaczyć całą naszą ekipę.
Faktem jest, że nasz sposób - wszystko na własnych plecach - nie wydaje się być zbytnio popularny w tym rejonie. Niekiedy nawet spotykaliśmy się z lekkim podziwem. Większość ludzi wybierająca się w Huayhuash decyduje się na opcję all-inclusive organizowaną przez agencję turystyczną. W zamian otrzymują towarzystwo kilkunastu innych losowych chętnych, przygotowane posiłki, umyte naczynia, a także duże namioty służące za kuchnię oraz jadalnię. Oczywiście wszystko niesione przez osły, dzięki czemu w plecaku znajdują sie tylko rzeczy potrzebne w ciągu dnia.
My jednak woleliśmy niezależność i samotność (no i znacznie niższy koszt oraz ból pleców).
Najbardziej ciążyło jedzenie. Na szczęście z każdym dniem ciężaru ubywało, choć należało uważać, żeby nie ubywało zbyt szybko. Ogółem mieliśmy ok. 10 kg jedzenia, niecałe 2 litry benzyny do gotowania i tabletki do uzdatnienia 50 litrów wody.
Całość prowiantu (pomijając jeden żel energetyczny i jedną czekotubkę) została zakupiona na miejscu i kosztowała mniej niż trzebaby zapłacić za jedzenie liofilizowane niezłej jakości dla dwóch osób na JEDEN dzień.
Sam trekking - wspaniały. Marsz bez przerwy odbywa się powyżej górnej granicy drzew, nic nie przesłania więc widoków. A te są wyjątkowe - sześciotysięczniki, pięciotysięczniki, lodowce, jeziora (czy po tatrzańsku - stawy), skalne turnie, wodospady. Wszystkie noclegi powyżej 4000 m npm, przejścia przez pięciotysięczne przełęcze. A po drodze można się wygrzać w gorących źródłach (i to naprawdę gorących - pełne zanurzenie zajeło mi dobrych kilka minut).
Kilka widoków:
Na koniec wspomnienie historii, która rozsławila pasmo Cordillera Huayhuash, a konkretnie jedną górę - Siula Grande, na cały świat. To właśnie tutaj miała miejsce heroiczna walka o przeżycie Joe Simpsona, opisana w książce, a potem przedstawiona na filmie Touching the Void (pol. Dotknięcie pustki / Czekając na Joe). Kto historii nie zna, serdecznie namawiam do zapoznania się z książką, filmem lub chociaż opisem wydarzeń na Wikipedii (https://en.m.wikipedia.org/wiki/Touching_the_Void).
W Peru też mają swoje "naj". Góry Cordillera Blanca są reklamowane jako najwyższe pasmo górskie poza Azją. Tutaj, ku zaskoczeniu, kruczek znajduje się w sformułowaniu "pasmo górskie". Argentyńska Aconcagua, mimo że wyższa, nie jest przecież pasmem górskim, a pojedynczą górą - wulkanem.
Zastanawiając się nad celem trekkingu, na który chcieliśmy się wybrać, myśleliśmy nad Cordillera Blanca. Nie zdecydowaliśmy się jednak na ten rejon z obawy o zbyt dużą ilość "gringos" (tacy to z nas socjopaci). Wybraliśmy za to Cordillera Huayhuash - łańcuch położony nieco na południe od Cordillera Blanca, odrobinę niższy, mniejszy obszarowo, ale za to bardziej odludny. Oczywiście też ma on swoje "naj", ponieważ jego najwyższy szczyt - Yerupajá (6635m npm) - jest najwyższym punktem znajdującym się w dorzeczu Amazonki.
Cordillera Huayhuash ma dość ciekawą historię, nazwijmy to, turystyki połączonej z ochroną przyrody. Przez dłuższy czas istniał tam rezerwat przyrody. Za teren na jego wstęp była pobierana niewielka opłata, ustalona centralnie, znacznie niższa niż w sąsiedniej Cordillera Blanca. Z tego powodu Huayhuash cieszył się niemałą popularnością. Najbardziej zadowoleni z tego byli mieszkańcy najłatwiej dostępnej wioski w rejonie i popularnej bazy wypadowej - Llamac. Turyści zostawiali u nich sporo pieniędzy.
Mniej szczęśliwi byli mieszkańcy innych okolicznych wiosek. Widzieli, że ich sąsiedzi żyją coraz lepiej i mają coraz lepsze samochody - wszystko dzięki zagranicznym turystom. W tym miejscu należy ich docenić - nie chcieli tych nowych aut odebrać sąsiadom, ale zarobić na swoje własne. Rozpoczęły się napady na turystów.
Po gorących pod tym względem latach 90., w roku 2002 zginęło dwóch turystów w wyniku napadu na tle rabunkowym, w 2004 kolejnych czterech (źródło: https://besthike.com/s-america/central-andes/huayhuash-circuit/).
Po tych wydarzeniach zmieniła się strategia biznesowa miejscowych (czyżby ze względu na brak klientow?). Obecnie, każda z okolicznych społeczności pobiera opłaty za przejście przez ich terytorium, w przeszłości były to również opłaty za ochronę (jakis czas temu na pewnym odcinku wszystkim turystom towarzyszył uzbrojony miejscowy).
W każdym razie, od czasu wprowadzenia opłat, rejon jest uważany za bezpieczny i żadne incydenty się więcej nie wydarzyły. Rezerwat przyrody również odszedł w niepamięć i władze centralne nie pobierają opłat za wstęp, całość administracji pozostawiając lokalnym społecznościom.
Właśnie w Huayhuash postanowiliśmy wybrać się na trekking - jedenastodniową pętlę okrążającą całe pasmo. Wszelkie przewodniki papierowe, a także źródła internetowe polecały wynajęcie miejscowego przewodnika, a przynajmniej osłów do niesienia bagażu (oraz poganiacza dla tychże osłów). Rzecz jasna, skorzystaliśmy z sugestii. Na zdjęciu możecie zobaczyć całą naszą ekipę.
Nasza ekipa: - my - dwoje przewodników - dwa muły - dwoje poganiaczy mułów |
Faktem jest, że nasz sposób - wszystko na własnych plecach - nie wydaje się być zbytnio popularny w tym rejonie. Niekiedy nawet spotykaliśmy się z lekkim podziwem. Większość ludzi wybierająca się w Huayhuash decyduje się na opcję all-inclusive organizowaną przez agencję turystyczną. W zamian otrzymują towarzystwo kilkunastu innych losowych chętnych, przygotowane posiłki, umyte naczynia, a także duże namioty służące za kuchnię oraz jadalnię. Oczywiście wszystko niesione przez osły, dzięki czemu w plecaku znajdują sie tylko rzeczy potrzebne w ciągu dnia.
My jednak woleliśmy niezależność i samotność (no i znacznie niższy koszt oraz ból pleców).
Najbardziej ciążyło jedzenie. Na szczęście z każdym dniem ciężaru ubywało, choć należało uważać, żeby nie ubywało zbyt szybko. Ogółem mieliśmy ok. 10 kg jedzenia, niecałe 2 litry benzyny do gotowania i tabletki do uzdatnienia 50 litrów wody.
Całość prowiantu (pomijając jeden żel energetyczny i jedną czekotubkę) została zakupiona na miejscu i kosztowała mniej niż trzebaby zapłacić za jedzenie liofilizowane niezłej jakości dla dwóch osób na JEDEN dzień.
Na zdjęciu brakuje jednej niezwykle cennej paczki ciastek, która zdążyła zostać zjedzona. |
Kilka widoków:
Widocznosc słaba, kadr nienajlepszy, ale za to 4 szesciotysięczniki na wyciągnięcie ręki. |
Ostatni ciepły posiłek na trasie. |
Przez 10 dni pogoda nas rozpieszczała (pomimo dwóch krótkich gradobić). Natomiast ostatniej nocy nie dawała nam spać burza z piorunami, grad i porywisty wiatr. A po obudzeniu mieliśmy taki oto widok. |
Bonus: równo ułożony stos zwierzęcego łajna podpiera ścianę pasterskiego szałasu. |
Na koniec wspomnienie historii, która rozsławila pasmo Cordillera Huayhuash, a konkretnie jedną górę - Siula Grande, na cały świat. To właśnie tutaj miała miejsce heroiczna walka o przeżycie Joe Simpsona, opisana w książce, a potem przedstawiona na filmie Touching the Void (pol. Dotknięcie pustki / Czekając na Joe). Kto historii nie zna, serdecznie namawiam do zapoznania się z książką, filmem lub chociaż opisem wydarzeń na Wikipedii (https://en.m.wikipedia.org/wiki/Touching_the_Void).
Zdjęcie słabe, ale za to jaki temat! Na drugim planie zachodnia ściana Siula Grande, po raz pierwszy zdobyta przez Joe Simpsona i Simona Yatesa w 1985 roku. |
Brak mi słów.
OdpowiedzUsuńKim jest Pan na koniu?
OdpowiedzUsuńCo za sokoli wzrok! Pan na koniu jest losowym panem na koniu.
UsuńMogl byc to przewodnik, poganiacz mulow, poborca oplat, pasterz lub czlowiek przemieszczajacy sie z sobie znanych powodow. Opcji jest duzo. Krotka wymiana zdan z nim nie zawierala pytania o cel jego pobytu.
Myślałem, że wiąże się z nim długa i rzewna historia, jak to zabrał was do swojego domu, napoił mlekiem llamy i oferował córkę i pół królestwa! :)
Usuń