sobota, 24 września 2016

Cordillera Huayhuash

Na całym świecie, aby przyciągnąć turystów, dana atrakcja musi być pod jakimś względem "naj". Jeśli się nie da - to druga na świecie "naj". W ostateczności w pierwszej dziesiątce i z całą lista zastrzeżeń. Moim ulubionym przykładem jest metro budapesztańskie, które to jest ponoć najstarszym metrem na kontynencie europejskim. I wszystko się zgadza, bo przecież Londyn, gdzie metro wybudowano wcześniej, nie leży na kontynencie, ale na wyspie...

W Peru też mają swoje "naj". Góry Cordillera Blanca są reklamowane jako najwyższe pasmo górskie poza Azją. Tutaj, ku zaskoczeniu, kruczek znajduje się w sformułowaniu "pasmo górskie". Argentyńska Aconcagua, mimo że wyższa, nie jest przecież pasmem górskim, a pojedynczą górą - wulkanem.


Zastanawiając się nad celem trekkingu, na który chcieliśmy się wybrać, myśleliśmy nad Cordillera Blanca. Nie zdecydowaliśmy się jednak na ten rejon z obawy o zbyt dużą ilość "gringos" (tacy to z nas socjopaci). Wybraliśmy za to Cordillera Huayhuash - łańcuch położony nieco na południe od Cordillera Blanca, odrobinę niższy, mniejszy obszarowo, ale za to bardziej odludny. Oczywiście też ma on swoje "naj", ponieważ jego najwyższy szczyt - Yerupajá (6635m npm) - jest najwyższym punktem znajdującym się w dorzeczu Amazonki.

Cordillera Huayhuash ma dość ciekawą historię, nazwijmy to, turystyki połączonej z ochroną przyrody. Przez dłuższy czas istniał tam rezerwat przyrody. Za teren na jego wstęp była pobierana niewielka opłata, ustalona centralnie, znacznie niższa niż w sąsiedniej Cordillera Blanca. Z tego powodu Huayhuash cieszył się niemałą popularnością. Najbardziej zadowoleni z tego byli mieszkańcy najłatwiej dostępnej wioski w rejonie i popularnej bazy wypadowej - Llamac. Turyści zostawiali u nich sporo pieniędzy.
Mniej szczęśliwi byli mieszkańcy innych okolicznych wiosek. Widzieli, że ich sąsiedzi żyją coraz lepiej i mają coraz lepsze samochody - wszystko dzięki zagranicznym turystom. W tym miejscu należy ich docenić - nie chcieli tych nowych aut odebrać sąsiadom, ale zarobić na swoje własne. Rozpoczęły się napady na turystów.
Po gorących pod tym względem latach 90., w roku 2002 zginęło dwóch turystów w wyniku napadu na tle rabunkowym, w 2004 kolejnych czterech (źródło: https://besthike.com/s-america/central-andes/huayhuash-circuit/).
Po tych wydarzeniach zmieniła się strategia biznesowa miejscowych (czyżby ze względu na brak klientow?). Obecnie, każda z okolicznych społeczności pobiera opłaty za przejście przez ich terytorium, w przeszłości były to również opłaty za ochronę (jakis czas temu na pewnym odcinku wszystkim turystom towarzyszył uzbrojony miejscowy).
W każdym razie, od czasu wprowadzenia opłat, rejon jest uważany za bezpieczny i żadne incydenty się więcej nie wydarzyły. Rezerwat przyrody również odszedł w niepamięć i władze centralne nie pobierają opłat za wstęp, całość administracji pozostawiając lokalnym społecznościom.

Właśnie w Huayhuash postanowiliśmy wybrać się na trekking - jedenastodniową pętlę okrążającą całe pasmo. Wszelkie przewodniki papierowe, a także źródła internetowe polecały wynajęcie miejscowego przewodnika, a przynajmniej osłów do niesienia bagażu (oraz poganiacza dla tychże osłów). Rzecz jasna, skorzystaliśmy z sugestii. Na zdjęciu możecie zobaczyć całą naszą ekipę.

Nasza ekipa:
- my
- dwoje przewodników
- dwa muły
- dwoje poganiaczy mułów

Faktem jest, że nasz sposób - wszystko na własnych plecach - nie wydaje się być zbytnio popularny w tym rejonie. Niekiedy nawet spotykaliśmy się z lekkim podziwem. Większość ludzi wybierająca się w Huayhuash decyduje się na opcję all-inclusive organizowaną przez agencję turystyczną. W zamian otrzymują towarzystwo kilkunastu innych losowych chętnych, przygotowane posiłki, umyte naczynia, a także duże namioty służące za kuchnię oraz jadalnię. Oczywiście wszystko niesione przez osły, dzięki czemu w plecaku znajdują sie tylko rzeczy potrzebne w ciągu dnia.

My jednak woleliśmy niezależność i samotność (no i znacznie niższy koszt oraz ból pleców).
Najbardziej ciążyło jedzenie. Na szczęście z każdym dniem ciężaru ubywało, choć należało uważać, żeby nie ubywało zbyt szybko. Ogółem mieliśmy ok. 10 kg jedzenia, niecałe 2 litry benzyny do gotowania i tabletki do uzdatnienia 50 litrów wody.
Całość prowiantu (pomijając jeden żel energetyczny i jedną czekotubkę) została zakupiona na miejscu i kosztowała mniej niż trzebaby zapłacić za jedzenie liofilizowane niezłej jakości dla dwóch osób na JEDEN dzień.

Na zdjęciu brakuje jednej niezwykle cennej paczki ciastek, która zdążyła zostać zjedzona.

Sam trekking - wspaniały. Marsz bez przerwy odbywa się powyżej górnej granicy drzew, nic nie przesłania więc widoków. A te są wyjątkowe - sześciotysięczniki, pięciotysięczniki, lodowce, jeziora (czy po tatrzańsku - stawy), skalne turnie, wodospady. Wszystkie noclegi powyżej 4000 m npm, przejścia przez pięciotysięczne przełęcze. A po drodze można się wygrzać w gorących źródłach (i to naprawdę gorących - pełne zanurzenie zajeło mi dobrych kilka minut).

Kilka widoków:


Widocznosc słaba, kadr nienajlepszy, ale za to 4 szesciotysięczniki na wyciągnięcie ręki.












Ostatni ciepły posiłek na trasie.

Przez 10 dni pogoda nas rozpieszczała (pomimo dwóch krótkich gradobić). Natomiast ostatniej nocy nie dawała nam spać burza z piorunami, grad i porywisty wiatr. A po obudzeniu mieliśmy taki oto widok.

Bonus: równo ułożony stos zwierzęcego łajna podpiera ścianę pasterskiego szałasu.

Na koniec wspomnienie historii, która rozsławila pasmo Cordillera Huayhuash, a konkretnie jedną górę - Siula Grande, na cały świat. To właśnie tutaj miała miejsce heroiczna walka o przeżycie Joe Simpsona, opisana w książce, a potem przedstawiona na filmie Touching the Void (pol. Dotknięcie pustki / Czekając na Joe). Kto historii nie zna, serdecznie namawiam do zapoznania się z książką, filmem lub chociaż opisem wydarzeń na Wikipedii (https://en.m.wikipedia.org/wiki/Touching_the_Void).

Zdjęcie słabe, ale za to jaki temat! Na drugim planie zachodnia ściana Siula Grande, po raz pierwszy zdobyta przez Joe Simpsona i Simona Yatesa w 1985 roku.

4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Co za sokoli wzrok! Pan na koniu jest losowym panem na koniu.
      Mogl byc to przewodnik, poganiacz mulow, poborca oplat, pasterz lub czlowiek przemieszczajacy sie z sobie znanych powodow. Opcji jest duzo. Krotka wymiana zdan z nim nie zawierala pytania o cel jego pobytu.

      Usuń
    2. Myślałem, że wiąże się z nim długa i rzewna historia, jak to zabrał was do swojego domu, napoił mlekiem llamy i oferował córkę i pół królestwa! :)

      Usuń