poniedziałek, 7 listopada 2016

Parinacota (6348 m n.p.m) zdobyta. Wyżej nie idę. Czyli o zmaganiach człowieka z górą.

Po zdobyciu naszego pierwszego w życiu pięciotysięcznika (link) przyszedl czas na sześciotysięcznik.

Początkowy plan zakładał, że będzie to Sajama (6542 m n.p.m). Niestety do wioski o tej samej nazwie, znajdującej się u podnóża góry, przybyliśmy po sezonie. Na Sajamie pootwierały się szczeliny, a do tego na miejscu można było wypożyczyć tylko raki automatycznie nie nadające się do naszych miękkich górskich butów.

Trzeba było więc poszukać innej góry.

Wybór padł na pobliski, łatwy technicznie i nie wybuchający w ostatnim czasie, wulkan Parinacota mierzący 6348 m n.p.m.

Wioska Sajama znajduje się na wysokości 4200 m npm. To zdecydowanie za nisko, żeby od razu ruszać do ataku. W celach aklimatyzacyjnych wybraliśmy się więc do pobliskich Lagunas de Altura,  gdzie spędziliśmy noc na wysokości 4950 m npm.



Po drodze wpadliśmy na chwilę do Chile

Po dniu przerwy zwarci i gotowi dotarliśmy do bazy pod Parinacota znajdującej się na wysokości 5129 m n.p.m. Czuliśmy się dobrze. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że problemem podczas zdobywania szczytu może być wysokość. W ciągu jednego dnia trzeba zrobić 1200 m przewyższenia, a wszystko to na wysokosci ponad 5000 m n.p.m.


Ci z Was co byli na podobnych wysokościach na pewno na własnej skórze przekonali się, że organizm, zanim się porządnie zaaklimatyzuje, funkcjonuje tam trochę inaczej. Pojawia się zadyszka, serce wali jak szalone, a nogi niby idą do przodu, ale jakoś wolniej niż zwykle. Mogą oczywiście doskwierać także inne dolegliwości, jak na przykład ból głowy czy brak apetytu. Wszystko zależy od konkretnego organizmu. 

Następnego dnia wstaliśmy skoro świt i ruszyliśmy do góry. Na początku szło się dobrze. Zadyszka za bardzo nie doskwierała. Podziwialiśmy piękne widoki, a także napotkane po drodze penitenty czyli lodowe słupy.

Widoczne penitenty

Sielanka nie trwała jednak długo. Mniej więcej od połowy drogi zaczęła się walka. Była to walka między moim organizmem a górą. Najpierw spokojna jednak szybko nabierała tempa, aż w końcu była to prawdziwa batalia. 

Wcześniej kilka razy wchodziłam już na wysokie góry i miałam lekkie objawy choroby wysokościowej takie jak ból czy zawroty głowy, brak apetytu i sił. Mijały one jednak szybko i szczyty mogłam zdobywać świadomie, z radością i satysfakcją na końcu. 

Tutaj, wszystkie objawy były tak nasilone, że w pewnym momencie,  byłam w stanie robić tylko kilka kroków naprzód i padałam na ziemię,  próbując ten cały zalegający we mnie ciężar z siebie wyrzucić (w dosłownym tego słowa znaczeniu). Przez dłuższą chwilę bezskutecznie. Aż w końcu się udało. Miałam aż ochotę krzyknąć "HURA" - tak dobrze i lekko się poczułam. W końcu mogłam przestać się czołgać i zacząć iść żwawo, w moim przekonaniu, na szczyt.

Idę :) 

W między czasie,  pomimo braku apetytu, próbowałam się ratować, trzymaną na specjalne okazje 'Czekotubką', jednak od zimna tak stwardniała,  że nie dało jej się zjeść. Wzięłam więc 'Diuramid' czyli lek, zapobiegający Ostrej Chorobie Górskiej. Niestety nie miał szans zadziałać, z powodu wyżej opisanych wymiotów. Myślę jednak, że je wywołał, więc jakby nie było, trochę przewrotnie, ale mi pomógł. 

W czasie całej tej walki nie przyszedł mi jednak do głowy pomysł aby zawrócić. Po pierwsze pewnie z lenistwa - w końcu przez szczyt prowadziła łatwiejsza i szybsza droga zejściowa. Po drugie z jakiejś takiej chęci rozprawienia się z tą górą -  w takim miejscu,  gdy do szczytu bliżej niż dalej, ciężko jest odpuścić. 

Wysiłek nie poszedł na marne. W końcu udało się. Szczyt,  jest szczyt!! A na nim piękny krater, który dokładnie obejrzałam dopiero na zdjęciach, już po zejściu. Na miejscu nie mialam sił, gdyż znów zaczynałam czuć się coraz gorzej. 

Radość ze zdobycia szczytu była jednak krótka. Łukasz nagle stwierdził, że to nie jest prawdziwy wierzchołek. Szczyt znajduje się po drugiej stronie krateru, jakieś 30 metrów wyżej. 

Szczyt,  który okazał się nie być szczytem

Cóż było robić. Pomimo wewnętrznej złości trzeba było ruszać dalej.


Ostatni przedwierzchołek.
Dalej brak sił by podziwiać krater. 

Widok na krater

Widok na Chile

No i dotarliśmy. Tu już jednak nie było radości czy satysfakcji tylko jedna myśl - w dół, chcę zejść w dół.

SZCZYT!!! I to ten prawdziwy. 

Droga ze szczytu wokół krateru

Droga zejściowa to była czysta przyjemność. Po około 1000-metrowym piargu ze żwiru i pyłu wulkanicznego spływaliśmy w dół (uczucie podobnie jak przy schodzeniu po śniegu). Po mniej więcej 1,5 godzinie byliśmy już w obozie (podejście trwało za to jakieś 7 godzin).

Piarg zejściowy

Niestety złe samopoczucie wróciło znów z ogromną siłą wieczorem. Naprawdę dobrze poczułam się dopiero następnego dnia,  gdy wracaliśmy do wioski.

Na niziny byle szybciej,  choćby przez drut kolczasty.
Z tyłu po lewej Parinacota. 

Czy warto było się tak męczyć? Dziś mogę powiedzieć, że tak. Choć radość ze zdobycia Parinacoty przyszła dobrych kilka dni poźniej, a o zdobywaniu wyższych gór w ogóle nie myślę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz