niedziela, 15 stycznia 2017

Ach te patagońskie wiatry! Czyli historia o tym jak dotarliśmy na Ziemię Ognistą.

Patagonia znana jest z silnych i porywistych wiatrów nie bez powodu.

O tym, czym one naprawdę są, zaczęliśmy się przekonywać już w dniu, gdy przeskoczyliśmy do Argentyny. Nasze pierwsze spotkanie było jednak przyjemne, bowiem wiatr wiał nam w plecy.
Mieliśmy przed sobą 97 km szutru by dotrzeć do słynnej drogi numer 40* i kolejnych 120 km asfaltu do pierwszego miasta.
Po szutrze jeździ się różnie, ale zazwyczaj dość wolno. My jednak pędziliśmy i bez wysiłku przemierzaliśmy kolejne kilometry po kamieniach, mało co czując je pod kołami. Ja to nawet nie poczułam,  że przebiłam dętkę.

"Wicher wieje, wicher silne drzewa głaszcze, hej"

Zwolniliśmy tylko na chwilę by przejść rzekę w bród.
Szczęśliwie o tej porze roku poziom wody był poniżej kolan. 

Potencjalnym problemem mogło być znalezienie w miarę bezwietrznego miejsca na nocleg, takiego by wiatr nie rozszarpał nam namiotu. Wokół pampa**. Jakieś niskie trawy, zero drzew. Jedyne miejsce, gdzie możnaby się schować, to obniżenia terenu przy przepustach wodnych znajdujących się pod drogą. Rozglądaliśmy się właśnie za takim przepustem, gdy nagle, ni stąd ni zowąd, pośród niczego, wyłonił się pustostan. Miejsce idealne na schronienie. Jakby tego było mało zaraz obok była studnia artezyjska***. Wody więc mieliśmy pod dostatkiem co na tym pustkowiu było wielkim szczęściem. Wcześniej zrobiliśmy spore jej zapasy u pograniczników, gdyż o tej porze roku ewentualne potoki spływające z gór są wyschnięte. Jedynymi miejscami, gdzie prawdopodobnie w międzyczasie moglibyśmy nabrać wody były estancje****. Nie wiedzieliśmy jednak ile i czy w ogóle spotkamy je po drodze.

Ściany idealnie chroniły od wiatru

Woda samoczynnie wypływała na powierzchnię

Pampa

Następnego dnia czekała nas prawdziwa wietrzna przygoda. Wiatr był mocniejszy niż dzień wcześniej i wiał idealnie w kierunku głównej asfaltowej drogi, do której dotarliśmy. Nie trzeba było nic robić, nawet pedałować. Wystarczyło tylko cieplej się ubrać (wiatr wyziębiał, szczególnie gdy nie wykonywaliśmy żadnego wysiłku) i wsiąść na rower. Cała praca należała do niego. Niemal płynęliśmy po drodze. Licznik momentami pokazywał prędkość 50 km/h. Dla porównania, normalnie na rowerze po asfalcie bez lub ze słabym wiatrem, pedałując, osiągamy prędkość do 20 km/h. Z tym wiatrem przejechaliśmy 50 km w półtorej godziny co jak na rower jest genialnym wynikiem.

Ubrać się wcale nie było tak prosto - rower nie stał,  ubrania odlatywały.
Za mną jeden z licznych tu znaków ostrzegających przed wiatrem. 

Wtem droga delikatnie zmieniła kierunek z południowo-wschodniego na południowy. I to był koniec. Mnie dosłownie zrzuciło z roweru - w sekundzie przecięłam przeciwlegly pas, w przestrachu zeskoczyłam z roweru zaraz przed kamienistym poboczem, rower się przewrócił, popychając mnie dodatkowo, a ja siłą rozpędu pobiegłam jeszcze kilka metrów do przodu zanim padłam na ziemię. Leżąc tak przez chwilę, zastanawiałam się co się stało i zrozumiałam, że nigdzie dalej nie jadę. Łukasz podjął jeszcze parę prób, jednak wiatr tak spychał na środek drogi wprost pod nadjeżdżające z naprzeciwka auta, że dalsza jazda byłaby szaleństwem. Ja próbowałam pchać, ale rower się przewracał i ciężko było go utrzymać. Znaleźliśmy więc przy drodze usypaną kupę kamieni za którą schroniliśmy się i czekaliśmy aż wiatr osłabnie. Czekaliśmy tak 3 godziny. Robiło się późno i zimno. Wydawało się nam, że wiatr słabnie lub po prostu bardzo chcieliśmy, żeby tak było. Ruszyliśmy więc, ale jazda dalej nie była możliwa. Nasze zmagania zauważył, przejeżdżający obok pick up'em, mieszkaniec oddalonego o ok. 50 km miasta. Zatrzymał się i zaproponował, że nas podwiezie. Tym razem zostaliśmy uratowani. Dowiedzieliśmy się też, że tutaj wiatr dochodzi do 120 km/h. Czegoś takiego na rowerze sobie nawet nie wyobrażam.

Tak oto zaczęła się nasza burzliwa znajomość z wiatrem. Zrozumieliśmy, że musimy z nim jakoś współpracować. Trzeba przyznać, że wiatr starał się mniej niż my, przez co czasem się kłóciliśmy. Współpraca polegała na tym, że on mniej więcej zachowywał się zgodnie z prognozą, a my robiliśmy wszystko, by jak najlepiej to wykorzystać.

Problemem było to, że generalnie wiatr słabł dopiero w nocy (ok. 22), a wzmagał się już od rana (ok 8-9), a co kilka dni było dokładnie odwrotnie. Pierwsza próba polegała więc na nocnej jeździe. Wyruszyliśmy ok 23 i chcieliśmy jechać do rana. Wiatr faktycznie ucichł, noc była jasna i w miarę ciepła (wszystkie ubrania jakie mieliśmy czyli po 2 polary, puchówka, kalesony, kurtka przeciwdeszczowa, czapka, buff, górskie buty, ciepłe skarpety i narciarskie rękawiczki spokojnie wystarczały). Po paru godzinach zaczęłam jednak zasypiać za kierownicą - w końcu prawie w ogóle nie spaliśmy. Nie była to sytuacja zagrożenia życia, bo nie było żadnego ruchu. Było to jednak bardzo męczące. Ok. 3 nad ranem postanowiliśmy się zdrzemnąć chwilę w argentyńskim rowie. Pół godziny później, pełni nowych sił, ruszyliśmy dalej. Senność jednak szybko wróciła i ok 5 rano rozbiliśmy się przy przepuście by nadrobić senne zaległości.

Jak się później dowiedzieliśmy w Patagonii w nocy się nie jeździ. Jest to niebezpieczne dla aut z powodu bogatej fauny. Duże odległości między miastami i co za tym idzie wielkie obszary pełne dzikich zwierząt, głównie guanaco*****, które mogą w każdej chwili wybiec na drogę.

Nocna jazda

Zaczyna świtać

W końcu odpoczynek w namiocie rozłożonym przy przepuście

Jedno z licznych stad guanaco

Zachęceni sukcesem chcieliśmy powtórzyć nocną jazdę. Mieliśmy prognozę pogody dla 2 najbliższych miast, pomiędzy którymi się znajdowaliśmy. Problem w tym, że były oddalone od siebie o 172 km i jak się okazało, to która prognoza się sprawdzi, nie było takie oczywiste. Około godziny 21.30 ruszyliśmy w drogę.

Do miasta mamy tylko 130 km.
Na rowerze to rzut beretem. 

Jakby coś poszło nie tak możemy wezwać pomoc.
Trzeba tylko przeskoczyć przez płot. 

Półtorej godziny jechało się bardzo dobrze. Nagle zerwał się tak silny wiatr, że znów trzeba było pchać. Dotarliśmy do pierwszego przepustu, gdzie się schroniliśmy by chwilę przeczekać. Było ciemno, zimno i bez widocznych szans na poprawę. Postanowiliśmy iść spać i spróbować ruszyć nad ranem. Nie rozkładaliśmy już namiotu na te parę godzin, tylko jako że przepust był wybetonowany, suchy i czysty, postanowiliśmy spać bezpośrednio w nim. Gdy rozkładaliśmy maty z czołówkami na głowach, zauważyłam, że po drugiej stronie przepustu leży człowiek:

"- Łukasz, o matko! Tam ktoś jest!
- Co Ty gadasz, pokaż... Faktycznie tam śpi człowiek.
- Trzeba sprawdzić czy żyje.
- Przecież jest w śpiworze.
- No tak, ale nie wiadomo jak długo.
- Patrz, tam jest jego rower. To rowerzysta, który tak jak my, postanowił przespać się w przepuście.
- Uff."

Rano okazało się, że dzieliliśmy przepust z rowerzystą z Meksyku. Żył i miał się bardzo dobrze.

Po tej historii nie wróciliśmy już do nocnych jazd. Sprawdzaliśmy prognozę, obserwowaliśmy co się dzieje i często jeździliśmy do 24 czy 1 w nocy, by przez te parę godzin ciszy lub mniejszego wiatru trochę nadgonić. Wymagało to przeorganizowania naszego dnia jeśli chodzi o żywienie. Na przykład jedliśmy obiad na śniadanie, a śniadanie na kolacje, albo gotowaliśmy obiad w ciagu dnia po ok 8 godzinach jazdy, żeby mieć siły na jeszcze kilka kolejnych. Im bardziej przesuwaliśmy się na południe, tym coraz wcześniej kończyliśmy jazdę. Wszystko przez to, że w nocy było zbyt zimno. Nasze ubrania już nie wystarczały. Ogólnie im dalej tym pogoda była coraz gorsza. Wiatr się troszkę zmniejszył, ale za to często padał deszcz, śnieg lub grad (oczywiście najczęściej w twarz).

Słońce,  deszcz i piękne tęcze
Kolejna walka -  tym razem z peleryną na wietrze

Nasza droga po Patagonii była więc burzliwa i pełna przygód. Koniec końców udało się nam dotrzeć do Ziemii Ognistej. Ba! Dotarliśmy nawet do Ushuaia, które to miasteczko podobno znajduje się na końcu świata.









Na koniec mamy trochę filmików z naszymi zmaganiami z wiatrem, aby lepiej można było sobie wyobrazić to, o czym piszę. Nie są to jednak te najgorsze momenty. Wtedy nie mieliśmy głowy na kręcenie, walczyliśmy bowiem o przetrwanie ;)

Patagoński wiatr 1



Patagoński wiatr 2


Patagoński wiatr 3


-----------
Przypisy:
*Ruta 40 - najdłuższa droga Argentyny mierząca ponad 5000 km, łącząca północ z południem, tudzież południe z północą
**Pampa - południowoamerykański step ciągnący się setki i tysiące kilometrów, gdzie wypasa się bydło i owce
***Studnia artezyjska - studnia wywiercona na nieckowatym terenie, z której, dzięki specyficznemu ułożeniu warstw skalnych, woda sama wyplywa pod ciśnieniem (więcej do poczytania na wikipedii)
****Estancia - wielka farma ciągnąca się kilometrami, gdzie hoduje się bydło i owce
*****Guanaco - patagoński zwierz, spokrewniiny z lamą i alpaką, o masie do 120 kg.





7 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawy wpis :). Nie wiedziałem że tam tak piwieje. Strach pomyśleć co tam się dzieje w zimie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję. Oj w zimie to nie ma myślę szans na rower. Mam nadzieje, że chociaż z domu da się wyjść ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Posmakowaliście niedźwiedziego mięsa. Teraz trudno Wam będzie wysiedzieć w domu. Ciekaw jestem gdzie Was poniesie następnym razem. Może Syberia?
    Rozmawiałem na temat waszych przygód z kilkoma osobami. Postrzeganie jest różne. Ludzie, którzy nigdy nie byli w żadnych tarapatach są przerażeni tym co spotykacie. Druga grupa to tacy co z niejednego pieca chleb jedli, chwalą Was za zaradność i wiedzę, która ułatwia bytowanie w trudnych warunkach. Jak się domyślacie jestem w tej drugiej grupie. W dniu 21 stycznia w Patagonii wylądował mój kolega z AP. Będzie ją poznawał z buta. Został przywitany deszczem i myślę że też mu wrażeń nie braknie. Trzymajcie się dzielnie i piszcie dalej tak ładnie bo miło czytać :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Strzał w dziesiątkę.Syberia to marzenie Łukasza, ale jak narazie planu nie ma.
    No niestety Patagonia to oprócz urody wiatry i deszcze. Jakby kolega potrzebował to służymy radą.
    To co nas tu spotyka dużo nas uczy, sprawia przyjemność i daje satysfakcje. Przerażać nie ma się czym, no ale Pan to wie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tej Syberii życzę wan z całego serca. Ja z Rosji wywiozłem naprawdę miłe wspomnienia. Trochę mi zrobiło się smutno po przeczytaniu: no ale Pan to wie. Justynko od kwietnia 1992 jestem z całym światem na ty. Pojechałem do Berlina odebrać z lotniska Tegel ludzi, którzy przylecieli z Alaski. Zabrałem ze sobą pietnastoletniego syna moich przyjaciół, który nigdy nie był w Berlinie. Grzeczny i dobrze wychowany chłopak mówił mi "proszę pana". Ja mu oczywiście mówiłem po imieniu. Ricardo, alaskański włóczykij zapytał mnie: Czy ty jesteś lepszy od niego? Nie, odpowiedziałem zdziwiony. To dlaczego mówisz mu ty a on tobie pan? Nie wchodziłem w różnice w wychowaniu dzikusów i europejczyków tylko przeszedłem z owym Marcinem, bo tak ma na imię, na ty. Potem poszło już łatwo. Reasumując, wolę formę "ty". Tak żyje się przyjemniej. Co i wam proponuję :)

      Usuń
    2. Mówisz masz, Ty Leszku Ty. ;)

      Usuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń