piątek, 20 stycznia 2017

Lądolód wielkolud i inne cuda Parku Narodowego Los Glaciares

Pewnie wielu z Was słyszało o pięknych górach Patagonii takich jak Fitz Roy i Cerro Torre. Kto ich nie widział, może poszukać zdjęć w internecie, żeby się przekonać, że faktycznie robią wrażenie. Jak wielu innych i my chcieliśmy zobaczyć je z bliska.

Gdy dotarliśmy do miejsca wypadowego czyli małej miejscowości El Chaltén zapowiadało się bardzo dobrze. Pogoda była piękna, a Fitz Roy wzbijał się dumnie ponad miasteczkiem.

Standardowa trasa, aby zobaczyć obie góry trwa 2 dni z możliwością "dzikiego" i darmowego campingu w lesie. My zdecydowaliśmy się na dłuższy trekking, który wymagał zabrania uprzęży i choć podstawowego doświadczenia wspinaczkowego. Wszystko przez, a w zasadzie dzięki tyrolkom, zamontowanym by pomóc przedostać się na drugi brzeg górskich, rwących rzek. Dwie z tych rzek można było również przejść w bród. Tyle tylko,  że rzeki spływające z lodowców są naprawdę lodowate i przekraczanie ich na boso po kamienistym dnie, walcząc z prądem i będąc dodatkowo obciążonym plecakiem, nie jest przyjemne. Wierzcie mi, wiem o czym piszę. Tyrolki były więc wybawieniem, frajdą i prawdziwą przygodą.


Już koniec? Ja chce jeszcze raz! Warto dodać, że to już był drugi raz na tej samej tyrolce ;)
Za pierwszym razem Łukasz wybrał się z plecakiem.
To był błąd. Lina szła trochę pod górę, a nie w dół. Dodatkowo nie miał bloczka.
Musiał się więc sporo napracować. 

Tyrolki miały jeszcze jeden plus. Z racji konieczności użycia sprzętu albo braku istnienia po ich drugiej stronie takich sław jak Fitz Roy czy Cerro Torre, na tę trasę wybierało się naprawdę niewiele ludzi. Dla porównania - w pierwszy dzień, by zobaczyć Fitz Roya, szliśmy niemal w kolejce,  pomimo że padało, a nad wyraz złośliwa tego dnia góra ani na chwilę nie wyszła zza chmur. Niedaleko najlepszego punktu widokowego jest camping. Dowiedzieliśmy się tam, że niektórzy mają zamiar czekać w tym miejscu, aż pogoda się poprawi. Nawet kilka dni.

Fitz Roy z daleka

Fitz Roy z bliska.
Pięknie się prezentuje ponad widoczną na zdjęciu Laguną de los Tres.
Tyle tylko, że nie tego dnia.

Kawałek campingu nieopodal góry Fitz Roy. Na całym było na oko chyba ze 100 namiotów. 

Gdy przed nami Fitz Roy w chmurach,
to za nami taki piękny widok na dolinę. 

Myślę, że czekanie się opłaciło. My jednak ruszyliśmy dalej, na oddalony o 10 km camping znajdujący się nieopodal Cerro Torre. Dotarliśmy na miejsce po ciemku, więc dopiero następnego dnia rano zobaczyliśmy, że tam też był ludzi tłum. Padało i wszystko było zaciągnięte chmurami. Cerro Torre tego dnia, podobnie jak poprzedniego jego kolega, również nie było łaskawe. Spodziewaliśmy się jednak tego, bo ponoć bardzo rzadko pokazuje swoje wdzięki. 

Za nami podobno jest widok na Cerro Torre

Pomimo braku widoków humory mieliśmy dobre. Wiedzieliśmy,  że nie ma sensu czekać aż góra się odsłoni. Czym prędzej ruszyliśmy do przebycia naszej pierwszej nadrzecznej tyrolki. Tak jakbyśmy przeczuwali,  że to co zobaczymy później, wszystko nam wynagrodzi.
Tak też się stało. Okazało się bowiem, że tyrolka przeprowadziła nas do innego świata.

Świata prawie bez ludzi, z dobrą pogodą, nieziemskimi widokami, lodowcami na wyciągnięcie ręki i kondorami* nad głową. A to co ujęło nas tam najbardziej to widok na jeden z największych lądolodów na świecie - Campo de Hielo Patagónico Sur**. Czegoś takiego nigdy nie widzieliśmy. Wokół nic tylko cisza i wielkie pole lodowcowe. 
Brakuje mi słów by cały ten świat opisać. Zamilknę więc (prawie całkowicie) i spróbuję go Wam pokazać:

Łukasz oglądający lodowiec Torre. 

Jedne rzeki można przebyć dzięki tyrolkom,
inne dzięki konarom drzew. 
Paso (przełęcz) de Las Agachonas.
Za mną piękne niebo oprócz miejsca, gdzie stoi Cerro Torre (po lewej).
Po prawej widać czubek Fitz Roya. Tego dnia odsłonięty. 


Droga z przełęczy. Nie ma żadnej ścieżki.
Trzeba poprostu iść w dół w odpowiednim kierunku.
Jak zawsze warto mieć mapę i kompas.



Kolejna tyrolka. Tym razem dodatkowo nad 'przepaścią'. 

Gonię swój cień. 

Plecaki też trzeba jakoś przetransportować. 



Najwygodniejszy kamień na jakim siedziałam w życiu.
Idealne miejsce do podziwiania widoków. 




Zaraz się wyłoni lądolód. 


Oto jest


Campo de Hielo Patagónico Sur




Kondor

Drugi kondor

Sama ścieżka bynajmniej nie była nudna.
Momentami eksremalnie stroma,  ale na szczęście
w najgorszym miejscu z zawieszoną liną do pomocy

Kry z pobliskiego lodowca Viedma. 

Zachód słońca nad lodowcem Viedma

Dziki camping z widokiem na Viedmę. 


Ostatnia tyrolka - no to sru z górki... 

... ale tylko do połowy.
Tym razem to ja musiałam się napocić by stanąć na drugim brzegu.  

A na koniec prawdziwy skarb, który znaleźliśmy podczas tego trekingu.
Ta daa! A oto kamień będący pierwowzorem Ameryki Południowej. Wychodzi na to, że spora część Brazylii nie była planowana...




------------------
*Kondor -  największy ptak, którego można spotkać w przestworzach Ameryki Południowej. Rozpiętość jego skrzydeł dochodzi do 320 cm, a waga do 15 kg
**Campo de Hielo Patagónico Sur - trzeci największy lądolód na świecie. Dwóch największych chyba nie trzeba wymieniać. Zajmuje obszar 12,550 km2


czwartek, 19 stycznia 2017

O lodowcu, który chciałby, ale nie może

Nie wszystkie lodowce topnieją. Jest trochę takich co rosną. Istnieje też taki co chciałby rosnąć, ale nie może. Ale ciągle próbuje. Mowa o jednym z najbardziej znanych - argentyńskim lodowcu Perito Moreno.


Jeszcze na początku XX wieku był całkiem typowy. Jego jęzor dochodził do wód jeziora Lago Argentino i, jak to lodowce, cielił się - czyli wielkie kawały lodu odrywały się od niego, spadając do wody i tworząc góry lodowe.
Z każdym kolejnym rokiem Perito Moreno, mimo że pluł lodem, to wystawiał swój jęzor dalej i dalej. Aż w końcu dotknął nim przeciwległego brzegu. I wtedy się zaczęło...

Lodowiec przedzielił jezioro na dwie części aż do samego dna i zadziałał jak tama. W tym momencie ustał przepływ wody z jednej części jeziora do drugiej. W części bez odpływu poziom wody zaczął rosnąć zalewając pobliskie tereny.

W pewnym momencie, gdy woda sięgnęła kilka lub kilkanaście metrów wyżej niż normalnie, z punktu widzenia fizyki coś się zmieniło. Woda oblewała lód na wysokość tak dużą, że siła wyporu przewyższyła ciężar lodu. Jęzor się uniósł i zaczęła pod nim przepływać woda, ponownie łącząc dwie części jeziora.

Przepływ wody spowodował stopniowe "wymywanie" lodu i tworzenie się tunelu, najpierw pod powierzchnią wody, potem widocznego również ponad nią. Z powodu ciągłego przepływu oraz cielenia się lodowca, tunel stawał się coraz większy, a lodowy most powyżej - coraz cieńszy i słabszy.
Aż do krytycznego momentu, gdy most runął...

... robiąc miejsce, by Perito Moreno znowu rósł i powtórzył cały cykl. I tak się to wydarza od 1917 roku średnio co kilka lat, ostatni raz w marcu 2016 roku.

Zawalenie się lodowego mostu można zobaczyć na youtube:
https://youtu.be/PWFadKx-dAw

Fakt, że jęzor lodowca dochodzi do przeciwległego brzegu jeziora, czyni z niego niezwykle popularną atrakcję turystyczną (i to zasłużenie). Może nie na wyciągnięcie ręki, ale na rzut beretem znajduje się imponujących rozmiarów lodowiec (wysokość ściany czołowej do 70 m). Można wygodnie usiąść na ławce i obserwować, jak się cieli, mając nadzieję na wielki obryw.

W centrum zdjęcia widoczny tunel. Most lodowy jeszcze gruby i mocny.







W ramach dowodu na naszą bytność przy Perito Moreno - Justyna na tle fototapety. ;) 

***

Opisywany lodowiec swą nazwę zawdzięcza Francisco P. Moreno, argentyńskiemu odkrywcy i naukowcowi, żyjącemu na przełomie wieków XIX i XX. Miano "perito" oznacza specjalistę, eksperta. Jest on jednym z najważniejszych bohaterów narodowych swojej ojczyzny. Jego mianem, oprócz lodowca, nazwano m.in. miasto, park narodowy i oraz aleję w chyba każdym argentyńskim mieście.

Po tym jak wybito do cna miejscową ludność w Patagonii (tj. Indian), Argentyna toczyła zawzięty spór o wyznaczenie, na zagarniętym obszarze, granicy z Chile. Perito Moreno swą wiedzą znacznie się przysłużył przesunięciu granic na korzyść Argentyny - to jeden z głównych powodów zasłużenia na miano bohatera narodowego.

W 1881 podpisano porozumienie między tymi dwoma krajami, że na znacznym odcinku w Patagonii granica ma przebiegać przez najwyższe szczyty Andów oraz ma rozdzielać zlewiska dwóch oceanów: Atlantyckiego i Spokojnego. Te dwa warunki, zazwyczaj równoważne, w Ameryce Południowej okazały się zaskakująco rozbieżne. Już po podpisaniu traktatu wyszło na jaw, że wiele jezior patagońskich leży na wschód od głównej grani Andów, lecz woda odpływa z nich na zachód, do Pacyfiku. Perito Moreno potrafił dowieść, że jest to dość niedawna zmiana (zapewne rezultat działań służb specjalnych Chile). Mianowicie, przed ostatnimi zlodowaceniami ww. jeziora należały to zlewiska Atlantyku, jednak pozostawione przez lodowce moreny zatamowaly odpływy wody, która zaczęła płynąć na zachód. W ten sposób znaczne obszary, nie zmieniając lokalizacji, przeszły do zlewiska Pacyfiku.
Jako że 2 kraje nie mogły się dogadać w kwestii granicy, poproszono o arbitraż króla Wielkiej Brytanii. Wydał on iście salomonowy wyrok - dzieląc wiele spornych jezior na pół.

Był to tylko jeden z wielu konfliktów między Argentyną a Chile o przebieg granicy. Pod koniec lat 70. niemalże doszło o wojny o trzy niewielkie (ale istotne strategicznie) wyspy w okolicach Przylądka Horn. Nawet dziś nie cały przebieg granicy jest ustalony. Wystarczy spojrzeć na mapę w okolicach miasteczka El Chaltén i góry Monte Fitz Roy:

Sporny odcinek granicy między Chile i Argentyną na obszarze Campo de Hielo Patagonico Sur.

***

Jako bonus: pomysł na prognozę pogody dla każdego. 100% sprawdzalności!

niedziela, 15 stycznia 2017

Ach te patagońskie wiatry! Czyli historia o tym jak dotarliśmy na Ziemię Ognistą.

Patagonia znana jest z silnych i porywistych wiatrów nie bez powodu.

O tym, czym one naprawdę są, zaczęliśmy się przekonywać już w dniu, gdy przeskoczyliśmy do Argentyny. Nasze pierwsze spotkanie było jednak przyjemne, bowiem wiatr wiał nam w plecy.
Mieliśmy przed sobą 97 km szutru by dotrzeć do słynnej drogi numer 40* i kolejnych 120 km asfaltu do pierwszego miasta.
Po szutrze jeździ się różnie, ale zazwyczaj dość wolno. My jednak pędziliśmy i bez wysiłku przemierzaliśmy kolejne kilometry po kamieniach, mało co czując je pod kołami. Ja to nawet nie poczułam,  że przebiłam dętkę.

"Wicher wieje, wicher silne drzewa głaszcze, hej"

Zwolniliśmy tylko na chwilę by przejść rzekę w bród.
Szczęśliwie o tej porze roku poziom wody był poniżej kolan. 

Potencjalnym problemem mogło być znalezienie w miarę bezwietrznego miejsca na nocleg, takiego by wiatr nie rozszarpał nam namiotu. Wokół pampa**. Jakieś niskie trawy, zero drzew. Jedyne miejsce, gdzie możnaby się schować, to obniżenia terenu przy przepustach wodnych znajdujących się pod drogą. Rozglądaliśmy się właśnie za takim przepustem, gdy nagle, ni stąd ni zowąd, pośród niczego, wyłonił się pustostan. Miejsce idealne na schronienie. Jakby tego było mało zaraz obok była studnia artezyjska***. Wody więc mieliśmy pod dostatkiem co na tym pustkowiu było wielkim szczęściem. Wcześniej zrobiliśmy spore jej zapasy u pograniczników, gdyż o tej porze roku ewentualne potoki spływające z gór są wyschnięte. Jedynymi miejscami, gdzie prawdopodobnie w międzyczasie moglibyśmy nabrać wody były estancje****. Nie wiedzieliśmy jednak ile i czy w ogóle spotkamy je po drodze.

Ściany idealnie chroniły od wiatru

Woda samoczynnie wypływała na powierzchnię

Pampa

Następnego dnia czekała nas prawdziwa wietrzna przygoda. Wiatr był mocniejszy niż dzień wcześniej i wiał idealnie w kierunku głównej asfaltowej drogi, do której dotarliśmy. Nie trzeba było nic robić, nawet pedałować. Wystarczyło tylko cieplej się ubrać (wiatr wyziębiał, szczególnie gdy nie wykonywaliśmy żadnego wysiłku) i wsiąść na rower. Cała praca należała do niego. Niemal płynęliśmy po drodze. Licznik momentami pokazywał prędkość 50 km/h. Dla porównania, normalnie na rowerze po asfalcie bez lub ze słabym wiatrem, pedałując, osiągamy prędkość do 20 km/h. Z tym wiatrem przejechaliśmy 50 km w półtorej godziny co jak na rower jest genialnym wynikiem.

Ubrać się wcale nie było tak prosto - rower nie stał,  ubrania odlatywały.
Za mną jeden z licznych tu znaków ostrzegających przed wiatrem. 

Wtem droga delikatnie zmieniła kierunek z południowo-wschodniego na południowy. I to był koniec. Mnie dosłownie zrzuciło z roweru - w sekundzie przecięłam przeciwlegly pas, w przestrachu zeskoczyłam z roweru zaraz przed kamienistym poboczem, rower się przewrócił, popychając mnie dodatkowo, a ja siłą rozpędu pobiegłam jeszcze kilka metrów do przodu zanim padłam na ziemię. Leżąc tak przez chwilę, zastanawiałam się co się stało i zrozumiałam, że nigdzie dalej nie jadę. Łukasz podjął jeszcze parę prób, jednak wiatr tak spychał na środek drogi wprost pod nadjeżdżające z naprzeciwka auta, że dalsza jazda byłaby szaleństwem. Ja próbowałam pchać, ale rower się przewracał i ciężko było go utrzymać. Znaleźliśmy więc przy drodze usypaną kupę kamieni za którą schroniliśmy się i czekaliśmy aż wiatr osłabnie. Czekaliśmy tak 3 godziny. Robiło się późno i zimno. Wydawało się nam, że wiatr słabnie lub po prostu bardzo chcieliśmy, żeby tak było. Ruszyliśmy więc, ale jazda dalej nie była możliwa. Nasze zmagania zauważył, przejeżdżający obok pick up'em, mieszkaniec oddalonego o ok. 50 km miasta. Zatrzymał się i zaproponował, że nas podwiezie. Tym razem zostaliśmy uratowani. Dowiedzieliśmy się też, że tutaj wiatr dochodzi do 120 km/h. Czegoś takiego na rowerze sobie nawet nie wyobrażam.

Tak oto zaczęła się nasza burzliwa znajomość z wiatrem. Zrozumieliśmy, że musimy z nim jakoś współpracować. Trzeba przyznać, że wiatr starał się mniej niż my, przez co czasem się kłóciliśmy. Współpraca polegała na tym, że on mniej więcej zachowywał się zgodnie z prognozą, a my robiliśmy wszystko, by jak najlepiej to wykorzystać.

Problemem było to, że generalnie wiatr słabł dopiero w nocy (ok. 22), a wzmagał się już od rana (ok 8-9), a co kilka dni było dokładnie odwrotnie. Pierwsza próba polegała więc na nocnej jeździe. Wyruszyliśmy ok 23 i chcieliśmy jechać do rana. Wiatr faktycznie ucichł, noc była jasna i w miarę ciepła (wszystkie ubrania jakie mieliśmy czyli po 2 polary, puchówka, kalesony, kurtka przeciwdeszczowa, czapka, buff, górskie buty, ciepłe skarpety i narciarskie rękawiczki spokojnie wystarczały). Po paru godzinach zaczęłam jednak zasypiać za kierownicą - w końcu prawie w ogóle nie spaliśmy. Nie była to sytuacja zagrożenia życia, bo nie było żadnego ruchu. Było to jednak bardzo męczące. Ok. 3 nad ranem postanowiliśmy się zdrzemnąć chwilę w argentyńskim rowie. Pół godziny później, pełni nowych sił, ruszyliśmy dalej. Senność jednak szybko wróciła i ok 5 rano rozbiliśmy się przy przepuście by nadrobić senne zaległości.

Jak się później dowiedzieliśmy w Patagonii w nocy się nie jeździ. Jest to niebezpieczne dla aut z powodu bogatej fauny. Duże odległości między miastami i co za tym idzie wielkie obszary pełne dzikich zwierząt, głównie guanaco*****, które mogą w każdej chwili wybiec na drogę.

Nocna jazda

Zaczyna świtać

W końcu odpoczynek w namiocie rozłożonym przy przepuście

Jedno z licznych stad guanaco

Zachęceni sukcesem chcieliśmy powtórzyć nocną jazdę. Mieliśmy prognozę pogody dla 2 najbliższych miast, pomiędzy którymi się znajdowaliśmy. Problem w tym, że były oddalone od siebie o 172 km i jak się okazało, to która prognoza się sprawdzi, nie było takie oczywiste. Około godziny 21.30 ruszyliśmy w drogę.

Do miasta mamy tylko 130 km.
Na rowerze to rzut beretem. 

Jakby coś poszło nie tak możemy wezwać pomoc.
Trzeba tylko przeskoczyć przez płot. 

Półtorej godziny jechało się bardzo dobrze. Nagle zerwał się tak silny wiatr, że znów trzeba było pchać. Dotarliśmy do pierwszego przepustu, gdzie się schroniliśmy by chwilę przeczekać. Było ciemno, zimno i bez widocznych szans na poprawę. Postanowiliśmy iść spać i spróbować ruszyć nad ranem. Nie rozkładaliśmy już namiotu na te parę godzin, tylko jako że przepust był wybetonowany, suchy i czysty, postanowiliśmy spać bezpośrednio w nim. Gdy rozkładaliśmy maty z czołówkami na głowach, zauważyłam, że po drugiej stronie przepustu leży człowiek:

"- Łukasz, o matko! Tam ktoś jest!
- Co Ty gadasz, pokaż... Faktycznie tam śpi człowiek.
- Trzeba sprawdzić czy żyje.
- Przecież jest w śpiworze.
- No tak, ale nie wiadomo jak długo.
- Patrz, tam jest jego rower. To rowerzysta, który tak jak my, postanowił przespać się w przepuście.
- Uff."

Rano okazało się, że dzieliliśmy przepust z rowerzystą z Meksyku. Żył i miał się bardzo dobrze.

Po tej historii nie wróciliśmy już do nocnych jazd. Sprawdzaliśmy prognozę, obserwowaliśmy co się dzieje i często jeździliśmy do 24 czy 1 w nocy, by przez te parę godzin ciszy lub mniejszego wiatru trochę nadgonić. Wymagało to przeorganizowania naszego dnia jeśli chodzi o żywienie. Na przykład jedliśmy obiad na śniadanie, a śniadanie na kolacje, albo gotowaliśmy obiad w ciagu dnia po ok 8 godzinach jazdy, żeby mieć siły na jeszcze kilka kolejnych. Im bardziej przesuwaliśmy się na południe, tym coraz wcześniej kończyliśmy jazdę. Wszystko przez to, że w nocy było zbyt zimno. Nasze ubrania już nie wystarczały. Ogólnie im dalej tym pogoda była coraz gorsza. Wiatr się troszkę zmniejszył, ale za to często padał deszcz, śnieg lub grad (oczywiście najczęściej w twarz).

Słońce,  deszcz i piękne tęcze
Kolejna walka -  tym razem z peleryną na wietrze

Nasza droga po Patagonii była więc burzliwa i pełna przygód. Koniec końców udało się nam dotrzeć do Ziemii Ognistej. Ba! Dotarliśmy nawet do Ushuaia, które to miasteczko podobno znajduje się na końcu świata.









Na koniec mamy trochę filmików z naszymi zmaganiami z wiatrem, aby lepiej można było sobie wyobrazić to, o czym piszę. Nie są to jednak te najgorsze momenty. Wtedy nie mieliśmy głowy na kręcenie, walczyliśmy bowiem o przetrwanie ;)

Patagoński wiatr 1



Patagoński wiatr 2


Patagoński wiatr 3


-----------
Przypisy:
*Ruta 40 - najdłuższa droga Argentyny mierząca ponad 5000 km, łącząca północ z południem, tudzież południe z północą
**Pampa - południowoamerykański step ciągnący się setki i tysiące kilometrów, gdzie wypasa się bydło i owce
***Studnia artezyjska - studnia wywiercona na nieckowatym terenie, z której, dzięki specyficznemu ułożeniu warstw skalnych, woda sama wyplywa pod ciśnieniem (więcej do poczytania na wikipedii)
****Estancia - wielka farma ciągnąca się kilometrami, gdzie hoduje się bydło i owce
*****Guanaco - patagoński zwierz, spokrewniiny z lamą i alpaką, o masie do 120 kg.