niedziela, 9 lipca 2017

Gdzie to nie byliśmy, czyli mapa

Z podróży wróciliśmy już dawno temu. Jest jednak jedna rzecz, której nam brakowało na blogu. Biorąc sobie do serca powiedzenie, że lepiej późno niż wcale, niniejszym przedstawiamy mapę naszej wycieczki za miasto.

To co na czerwono - przejechaliśmy na rowerach.

Dla tych, którzy chcą się bliżej przyjrzeć, link: https://ridewithgps.com/routes/22968289

Ogółem przejechaliśmy około 20 000 km, z czego:
- na rowerach: 8054 km,
- autobusem: ok. 9700 km,
- autostopem (zarówno z rowerami, jak i bez): ok. 1600 km,
- promami: ok. 430 km.

Wedle przygotowanej mapy, na rowerach zrobiliśmy 69 260 metrów przewyższenia. Ale nie jestem przekonany, na ile można wierzyć tym wyliczeniom ;-)

Podróżowaliśmy przez 8 krajów południowoamerykańskich:
- Kolumbia,
- Ekwador,
- Peru,
- Boliwia,
- Chile
- Argentyna
- Urugwaj,
- Brazylia,
a także (w ramach przesiadek między lotami) zahaczyliśmy o Maltę, Turcję i Portugalię.

W podróży spędziliśmy prawie 8 miesięcy, dokładnie 239 dni.

Jak widać, naszą wyprawę skrótowo można opisać samymi ósemkami:
- 8 krajów,
- 8 miesięcy,
- 8 tysięcy kilometrów na rowerach.

Jeszcze raz - wielkie dzięki, że śledziliście naszego bloga!

wtorek, 28 marca 2017

Jechać czy nie jechać? Oto jest pytanie...



Zdecydowanie JECHAĆ!!!!  😊


Od powrotu do domu minęło trochę ponad miesiąc. Spędziliśmy ten czas na odnajdywaniu się w "nowej,starej" rzeczywistości. Niby od razu wiedzieliśmy, że wróciliśmy, ale trochę zeszło zanim do nas dotarło, że na razie nigdzie dalej nie ruszamy. Choć cieszymy się powrotem do domu, spotkaniami z rodziną i znajomymi, spaniem we własnym łóżku, gorącą wodą w kranie i przepysznym polskim chlebem, to już teraz mamy w sobie małą tęsknotę za tym naszym podróżniczo-koczowniczym życiem. Ciekawe czy z czasem będzie się ona zmniejszać czy zwiększać. Niezależnie jak będzie, to jedno jest pewne - cała ta wyprawa zostawiła w nas przepiękny ślad, o wspomnienia o niej wprawiają nas w niesamowity, radosny nastrój i zadowolenie. Mam wrażenie, że to się nigdy nie zmieni, a gdyby nawet wspomnienia z czasem się zatarły, to mamy miliony zdjęć, "dziennik podróży"i tego bloga, które pomogą nam sobie wszystko przypomnieć.
Ja mam jeszcze jedną, bardziej przyziemną pamiątkę, a mianowicie OGROMNE uda. Mam nadzieję jednak, że popadnie ona wkrótce w zapomnienie. A gdyby nawet nie, to i tak nie żałuję. 😜



Jeśli ktokolwiek z Was myśli o tym, by rzucić wszystko i jechać w nieznane i bardzo chciałby, ale się boi, to zróbcie tak jak my. Nie zastanawiajcie się zbyt długo, tylko podejmijcie tę decyzję i ruszajcie do akcji. Wtedy nie ma czasu na strach, bo trzeba skupić swoją uwagę na przygotowaniach. Wiadomo, że w głowie pojawia się szereg wątpliwości, pytań czy niewiadomych takich jak na przykład: czy nic złego się nam nie przytrafi, kogo spotkamy na swej drodze, czy nie będziemy żałować, czy ze sobą wytrzymamy, czy to tak w ogóle człowiekowi przystoi tyle czasu nie pracować i wydawać tylko na przyjemności, czy uda nam się znaleźć pracę po powrocie albo czy w ogóle uda nam się wrócić. Nie ma sensu się nad tym zastanawiać, bo i tak nie jesteśmy w stanie niczego przewidzieć. 
Uczciwie przyznaję, że podczas takiej podróży nie zawsze jest pięknie, lekko i przyjemnie. My sami doświadczyliśmy dość sporo trudnych chwil. Myślę jednak, że wszystkie były potrzebne i zdecydowanie nie żałujemy żadnej. Jeśli czegoś nam szkoda to tylko tego, że trwało to tak krótko.

Gdy zamarzy się Wam wyprawa rowerowa, a nie macie żadnego doświadczenia rowerowego, to zdecydowanie nie jest to powód, żeby porzucać swe marzenia. My jesteśmy idealnym przykładem osób, które przed wyprawą rowerem jeździły co najwyżej do pracy albo na jakieś jednodniowe, krótkie wycieczki, raczej asfaltem niż szutrem i raczej po płaskim niż po górach. Na rower z sakwami po raz pierwszy wsiedliśmy w Bogocie, czyli w mieście do którego przylecieliśmy z Polski. Kto z Was jeździ z ciężkimi sakwami to wie, że za pierwszym razem nie jest to takie hop siup. My, na początku jechaliśmy trzęsącymi się rowerami po czymś w rodzaju sinusoid. Mając przed sobą perspektywę przejechania ruchliwą ulicą z lotniska do centrum... Co ja piszę? Mając przed sobą perspektywę kilkumiesięcznej rowerowej wyprawy byłam w tamtym momencie trochę przerażona. Łukasz czuł to samo, choć może inaczej to nazwał. Na szczęście szybko odkryliśmy, że im szybciej tym lepiej i jakoś to poszło. Teraz mamy na odwrót i gdy wsiadamy na lekkie rowery, to dziwnie się nam jeździ. Nie skłamię, jeśli napiszę, że przed wyprawą nie umiałam jeździć na rowerze - okazuje się, że po płaskim, po asfalcie się nie liczy. Za to teraz jestem mistrzem w prawie każdych warunkach - wiatry, kamienie, piach, strome podjazdy to wręcz moja specjalność. 😜


No dobrze. Skoro jechać to jak się do tego przygotować?

Zapewne jest wiele dobrych i wypróbowanych sposobów opisanych w internecie. Który jest najlepszy - nie wiem, ale jedno wiem na pewno - zdecydowanie nie tak jak my.

Dlaczego? No choćby z powodu powyżej opisanej historii nauki jazdy z sakwami. Warto przećwiczyć to wcześniej.

U nas od decyzji do wyjazdu nie minęło w sumie dużo czasu. Prawdziwe przygotowania zaczęliśmy w momencie kupienia biletów i złożenia przeze mnie wypowiedzenia w pracy na 3 miesiące przed wyjazdem. Był to błąd. Szczególnie, że była to nasza pierwsza wyprawa rowerowa i kompletnie nie mieliśmy odpowiedniego sprzętu i wiedzy. Musieliśmy skompletować niemal wszystko zaczynając od rowerów i sakw oraz wszelakich akcesoriów rowerowych, poprzez kuchenkę benzynową, maty samo-pompujące (nie wyobrażaliśmy sobie spać tyle czasu na karimatach), śpiwór, buty, kurtki puchowe i wiele innych, a kończąc na ubezpieczeniu czy szczepieniach. Przed zakupami zgłębialiśmy oczywiście trochę naszą wiedzę, żeby nie kupić czegoś co się do niczego nie będzie nadawać. Zaczęło się istne szaleństwo i trochę taki wyścig z czasem. Dwa dni przed wyjazdem ciągle czekaliśmy na opony, a niektóre rzeczy nam w ogóle nie zdążyły dojść. Nie mówiąc już o tym, że zabrakło nam czasu na planowanie i sprawdzanie tras. Muszę przyznać, że wszystko to zrodziło trochę nerwowych sytuacji i doprowadziło do zrobienia paru głupot jak na przykład schowanie na strychu w domu babci pod Rzeszowem książeczki szczepień czy ładowarki baterii do aparatu. Tam przecież były najbezpieczniejsze. Uświadomienie sobie tego w Krakowie, skąd mieliśmy mieć lot, niecały dzień przed wyjazdem, w momencie gdy jeszcze nic nie było spakowane i raczej nie było czasu by po te rzeczy jechać przyprawiło mnie o mały zawrót głowy. Na szczęście mam super rodziców, a do tego istnieją przesyłki konduktorskie.

Jedyne co zrobiliśmy naprawdę dobrze to to, że zapisaliśmy się na kurs języka hiszpańskiego zaraz po tym jak wpadliśmy na pomysł wyjazdu. Był to strzał w dziesiątkę, bo nauka języka i poświęcony temu czas i energia nie pozwalały nam zrezygnować z wyprawy. Po ludzku nie chcieliśmy, żeby nasz wysiłek poszedł na marne. Język ogromnie przydał się nam na miejscu, pomimo że w sumie były to tylko podstawy. Jako że w większości krajów Ameryki Południowej, w których byliśmy, prawie nikt nie mówił po angielsku, to szybko język podszkoliliśmy na tyle, że (jakimś cudem) raz nas wzięto za Hiszpanów, raz za Argentyńczyków i raz za Urugwajczyków 😜 Szkoda by było nie móc z tymi wszystkimi napotkanymi ludźmi choć chwilę porozmawiać. Wtedy naprawdę jest całkiem inna relacja i lepiej można się nawzajem poznać.


A jak NIE powinno się pakować na wyprawę rowerową?

A tak jak my.

Uwaga! Nie powtarzać!

Dzień przed wyjazdem od rana próbowaliśmy kompletować brakujące rzeczy, które na przykład nie doszły do nas ze sklepu, które zostawiliśmy w innym mieście (o czym pisałam wcześniej) albo których po prostu jeszcze nie kupiliśmy. Gdy się nam to udało, pojechaliśmy do serwisu odkręcić pedały. Faktyczne pakowanie rozpoczęliśmy nie wcześniej jak o 16, a na lotnisko mieliśmy dotrzeć nazajutrz ok 6 rano. Czekało nas rozkręcanie rowerów, zmiana opon, zabezpieczanie części, pakowanie do pudeł, zbieranie, ważenie i pakowanie wszystkich innych rzeczy oraz sprzątanie. Okazało się, że pierwsze w życiu pakowanie z rowerami nie idzie sprawnie. Oj nie idzie. W sumie nie trudno było to przewidzieć. Zeszło nam z tym wszystkim do jakiejś 5 rano i naprawdę ledwo się wyrobiliśmy. O spaniu w nocy nie było mowy. Ja przezornie ucięłam sobie krótką drzemkę przed pakowaniem, jakbym przeczuwała, że to jedyna szansa: ;)


Chcieliśmy tego dnia zrobić choć jedną rzecz porządnie i wieczorem postanowiliśmy zamówić sobie na rano dużą taksówkę. W tanich korporacjach nie jest to jednak możliwe i trzeba dzwonić na chwilę przed tym, gdy chce się jechać. Baliśmy się, że będzie z tego jakiś niewypał i się nie myliliśmy. Osoba, która przyjmowała zgłoszenie miała bujną wyobraźnię i podesłała nam jakiegoś małego pryszcza, w którym podobno miały zmieścić się 2 osoby, 2 plecaki i 2 pudła rowerowe. Nie było czasu zamawiać już innej taksówki. Na szczęście z pomocą przyszedł nam Kuba, za co dziękujemy! 😊



To co było nie tak?

W zasadzie WSZYSTKO!

Na samo pakowanie powinno się zarezerwować co najmniej 2 dni, a najlepiej więcej, żeby sobie na spokojnie wszystko przygotować, zdobyć pudła rowerowe, zważyć rzeczy (żeby na lotnisku nie okazało się, że pudło z rowerem jest za ciężkie), dobrze pozabezpieczać części rowerowe, na spokojnie się zastanowić, czy o niczym się nie zapomniało, sprawdzić czy zmieści się nam to wszystko do sakw, zdążyć posprzątać, a w noc przed wyjazdem móc spokojnie spać. Z tydzień wcześniej dobrze też sprawdzić pedały, czy dadzą się odkręcić, bo jeśli się okaże że nie, to w dzień wyjazdu byłby to naprawdę ogromny problem. 

Choć niczego nie zrobiliśmy dobrze, to wszystko się nam udało. 

Polecieliśmy, dolecieliśmy, przeżyliśmy, wróciliśmy i jesteśmy strasznie zadowoleni. 

Oczywiście po przylocie, na miejscu, okazało się, że nie wzięliśmy paru ważnych rzeczy, które nawet mieliśmy przygotowane, jak na przykład leków Łukasza na astmę, ale jak wszystkiemu i temu udało się zaradzić.

Teraz już wiecie, że nawet jeśli wszystko nie jest dobrze przygotowane i przemyślane, to i tak wyprawa ma spore szanse powodzenia. Ruszajcie więc jeśli tylko jest ochota! 😊


Na koniec jedno z moich ulubionych zdjęć, które oddaje klimat naszych przygotowań 😜


Do zdjęcia - jak do całej wycieczki - nieprzygotowani ;)

Chciałam jeszcze dodać, że blog, jego nazwa, szata graficzna, początkowe wpisy, strona na fb i umieszczone tam zdjęcia profilowe też nie były przemyślane. Wszystko powstawało już w podróży, a pisane było i wrzucane z telefonów komórkowych. Nie jest więc idealnie takie jak byśmy to sobie wymarzyli. Zapewniam Was jednak, że staraliśmy się zrobić to najlepiej jak się dało, w warunkach, które mieliśmy. Dziękujemy, że byliście z nami! :)

poniedziałek, 27 lutego 2017

Ku Przystani Szczęśliwej


Wjeżdżając do Brazylii mieliśmy pewne obawy. Po pierwsze, tam nasze zdolności komunikacji miały być wystawione na większą próbę niż dotychczas - portugalskiego nie znaliśmy w ogóle. Po drugie, ważniejsze, Brazylia ma dość słabą opinię, jeśli chodzi o kwestię bezpieczeństwa. Historie o polskich rowerzystach śpiących tylko przy posterunkach policji, wysoki wskaźnik morderstw (szczególnie w dużych miastach), ogólna opinia o (nie)bezpieczeństwie w Brazylii wśród napotkanych Brazylijczyków, a także mieszkańców krajów sąsiednich - mogły niepokoić. Przewodniki też wspominały o atakach na turystów, rabunkach. Przykładowo, zalecano w nich, aby jadąc samochodem w mieście po zmroku, nie zatrzymywać się na czerwonych światłach na mało uczęszczanych ulicach. Lepiej ostrożnie przejechać i nie dać czasu przypadkowemu przechodniowi z pistoletem na grzeczne wyproszenie nas z własnego auta...
Wszelkie dane, pogłoski i ostrzeżenia zgadzały się co do jednego - najgorzej jest w wielkich miastach. Niestety, wielkiego miasta ominąć nie mogliśmy. Z półtoramilionowego Porto Alegre mieliśmy lecieć do Polski.


I jak myślicie - co złego spotkało nas w Brazylii? Oczywiście nic. Wręcz przeciwnie - mnóstwo ludzkiej życzliwości.

Owszem, już nie poczynaliśmy sobie tak niefrasobliwie jak wcześniej. Przez ostatnich kilka miesięcy czuliśmy się niezwykle bezpiecznie. W tych bogatszych krajach, czyli w Chile, Argentynie, Urugwaju, wedle zgodnej opinii miejscowych, jest spokojnie i nie należy się obawiać napaści czy rabunków. Biorąc sobie te rady do serca, rozstawialiśmy namiot tam, gdzie akurat zastał nas zmrok, zmęczenie lub piękny widok. Ukrycie się przed oczami czy to miejscowych, czy kierowców aut mijających nasz namiot było raczej kwestią potrzeby prywatności, a nie poczucia bezpieczeństwa.

W Brazylii zaś, jak to ujął tamtejszy rowerzysta, jeśli na noc nie schowasz/zepniesz/zabezpieczysz dobrze swojego roweru - następnego dnia będziesz szedł pieszo. Dlatego postanowiliśmy szukać miejsca na nocleg pod okiem ludzi i za ich przyzwoleniem.

Pomysł na nocleg nr 1: zadaszona "altana" na parkingu dla ciężarówek.
Plusy: wszelkie możliwe udogodnienia, czyli dach, umywalka, prąd, światło, ławki.
Minusy: obok może stać TIR-chłodnia, który co chwilę będzie hałasował silnikiem i sprężarkami automatycznie uruchamianymi, aby w chłodni było chłodno.

Pomysł na nocleg nr 2: obok stacji benzynowej. Napis na budynku za namiotem - Brigada Militar - na pewno odstrasza wszystkich niecnych osobników. Sam budynek jest jednak opuszczony.

Pomysł na nocleg nr 3: w domku letniskowym będącym w trakcie remontu. Po zamknięciu okiennic oraz drzwi na klucz można by odeprzeć niewielkie oblężenie. No i jest prysznic!

Pomysł na nocleg nr 4: obok domu miłych ludzi. Jest szansa że rano załapiesz się na kawę i pyszne mini-pączki.

Pomysł na nocleg nr 5: szukaj campingu w miejscowości, gdzie nie ma campingu. Być może trafisz na czyjeś podwórko. Ale uważaj - rano możesz zostać poproszony o zapłatę! Będziesz musiał oddać flagę Twojego kraju, a także swój autograf!

Pomysł na nocleg nr 6: spytaj ludzi imprezujących przy wiejskim domu kultury. Dostaniesz kawał grillowanej krowy i dwa ziiiimne piwa, a potem zostaniesz na noc.

Pomysł na nocleg nr 7 (zdjęcia brak): gdy widzisz wielkie latyfundium, przedsiębiorstwo rolnicze, z niewielkim osiedlem zbudowanym wokół silosów na zboże - nie wahaj się ani chwili. Zapewne stróż pozwoli Ci rozbić namiot na placu zabaw, będącym jednocześnie głównym placem osiedla.

Pomysł na nocleg nr 8: spytaj się policjantów-pograniczników, czy możesz przenocować obok ich posterunku. Odpowiedzą, że nie możesz.
Ale spytać nie zaszkodzi.

***

Południowa część Brazylii, region Rio Grande do Sul, jest zaprzeczeniem tego, z czym kojarzy się Polakowi ten kraj. Żadnej dżungli, żadnych Indian, za to mnóstwo sosnowych lasów, zielonych pastwisk, cebuli, krów i koni. Mieszkańcy to dużej mierze potomkowie imigrantów z Europy - Niemców, Włochów, również Polaków. Sami o sobie mówią gaúchos - czyli coś w rodzaju południowoamerykańskich kowbojów.

Konie do dziś są obecne w codziennym życiu gaúchos - podczas wypasu bydła, ale i jako środek transportu.

Są również zwierzętami pociągowymi.

Co jakiś czas w którejś wiosce odbywa się kilkudniowa impreza - rodeio (czyt. [hodeju]). Jej zasadniczym elementem są popisy gaúchos w łapaniu bydła na lasso.

Na rodeio przyjeżdżają całe rodziny (z końmi lub bez koni).
Co ciekawe, tradycyjny strój zachował się jedynie wśród mężczyzn.
Powstaje małe miasteczko namiotów i nie tylko - niektórzy przyjeżdżają autobuso-camperami.

***

Piwo jest najpopularniejszym napojem alkoholowym w południowej Brazylii. Jednak kultura picia jest nieco inna niż w Polsce. Ty i Twoi współtowarzysze zamawiacie tylko jedną butelkę dla wszystkich (ale za to litrową) i nalewacie sobie do szklanek. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że butelka dostarczana jest przez obsługę w specjalnym styropianowym termosie, aby piwo dłużej pozostało zimne. Genialne!

***

Wybrzeże Atlantyku w Rio Grande do Sul to jedna wielka, w większości dzika plaża. Ciągnąca się nieprzerwanie przez kilkaset kilometrów.

Okazało się że plaża jest wyjątkowa. Niemalże na całej szerokości piasek jest lekko mokry, przez co twardy. Dlatego nierzadko można spotkać tam pędzące samochody i to bynajmniej nie terenowe. Na rowerze też się jedzie świetnie.



Podstawową rozrywką ludzi wypoczywających na wybrzeżu jest łowienie ryb i grzebanie w piachu w poszukiwaniu owoców morza.

Szkielet walenia wyrzuconego na brzeg.

***

Wspomniana na początku bariera językowa jest bardzo specyficzna dla kogoś znającego jako tako hiszpański. Ten język z portugalskim ma bardzo wiele wspólnego - słownictwo, gramatykę... Widząc portugalskie napisy, można bez większych problemów zrozumieć ich sens. Kiedy powiecie coś do Brazylijczyka po hiszpańsku (byle powoli i wyraźnie) - zapewne zrozumie. A następnie odpowie. I tu zaczyna się problem. Bo z tej odpowiedzi nie zrozumiecie nic. Chodzi o absolutnie dziwną wymowę.
Przykład: z pewnością kojarzycie piłkarza Ronaldinho (zresztą pochodzącego z Porto Alegre, przez co znanego również jako Ronaldinho Gaúcho). Założę się że jego nazwisko wymawiacie mniej więcej [ronaldinio]. Brazylijczyk wypowie je [honałdżiniu].

***

Trochę obrazków z południowej Brazylii


Rzeka, droga na grobli i rzeka (a raczej kanał). Nie ma dokąd uciec...

...a w wodzie czyhają na nierozważnych podróżników krwiożercze kapibary.

Nareszcie jakiś kraj ze świeżymi, soczystymi owocami przy drodze.

Rio Grande


Rio Grande

São José do Norte

São José do Norte

W budowie łodzi chodzi o to, żeby była mniejsza od akwenu, po którym ma pływać.

Po drodze mijaliśmy Hobbiton.

Uwaga! Zdjęcie - unikat! Justyna żłopie piwo ze smakiem i radością.


Las rosnący w równiutkich rzędach - zapewne spadek po niemieckich korzeniach imigrantów. Ordnung muss sein!

Po przejechaniu południowoamerykańskich błot, salarów, gór, rzek, dżungli, piachów, asfaltów, plaż, szutrów w końcu trafiliśmy na pustynię piaszczystą. ;-)

***

Aż w końcu, po przejechaniu 8054 kilometrów, dotarliśmy do celu naszej wyprawy - Porto Alegre.

Porto Alegre - czyli Radosna Przystań

wtorek, 14 lutego 2017

Urugwaj, czyli oaza spokoju.

Urugwaj - kraj o którym do niedawna w zasadzie nie wiedziałam nic. Nie planowaliśmy tu przyjeżdżać. Stanął nam jednak na drodze. Najkrótsza trasa z Buenos Aires  do Porto Alegre w Brazylii, skąd mamy lot do domu, prowadzi właśnie przez Urugwaj.

Palmy,  a pod nimi pasące się owce. 

W Urugwaju spędziliśmy 15 dni i przejechaliśmy 800 km. Większość wzdłuż wybrzeża. Zrobiliśmy jeden mały skok w bok, w góry, a w zasadzie w pagórki, tak dla urozmaicenia trasy.

Teraz już wiem, że Urugwaj to kraj pełen miłych, pomocnych ludzi i pięknych dzikich plaż. Do tego spokojny i bardzo bezpieczny. Podobnie jak w Chile czy Argentynie można tam rozbić namiot w jakimkolwiek miejscu, na przykład zaraz przy drodze, i nic złego się nie stanie. Jedyne co może tam doskwierać to niesamowity upał (na szczęście na wybrzeżu od oceanu wieją orzeźwiające wiatry) i po jakimś czasie, jeśli przemierzasz kraj rowerem, nuda (płasko, gorąco, rzeka , plaża..., płasko, gorąco, ocean, plaża...,  pagórek...). Zresztą co kto lubi. Bez wątpienia jest to idealne miejsce na leniuchowanie. Taki kraj leniuchowo-wakacyjny. Trochę drogi, ale jak się dobrze rozezna i poszuka to wcale nie musi tak być.

Jedna z dzikich plaż

Kolejna dzika plaża

Plaża niedzika

Czasem plażą dało się jechać

Poranek na plaży

Śniadanie z widokiem na ocean

Kitesurferzy

Surferzy

Port w Colonia del Sacramento

Połów ryb

W oddali Montevideo

Widok na port w Montevideo

Droga prowadząca przez góry.
Trochę dla nas pechowa: przebita dętka, złamana szprycha, zgubione rękawiczki rowerowe.
Pechowa też dla innych: zgubiony pies, zgubiona zakrętka od zbiornika paliwa ciężarówki, dachowanie, wielka jaszczurka bez ogona, ogon bez jaszczurki i cmentarzysko rowerów. 

Pagórki

Oprócz gór mieliśmy jeszcze jedno urozmaicenie - wyprawę do Cabo Polonio, by zobaczyć wygrzewające się w słońcu lwy morskie. Jest to mała wioska na wybrzeżu do której nie doprowadza żadna droga. Można się tam dostać autem 4x4 albo pieszo z pobliskiego miasteczka Valizas. My wybraliśmy tą drugą opcję. Dowiedzieliśmy się w informacji turystycznej, że można iść przez wydmy 5 km lub plażą wzdłuż wybrzeża 7 km. Wymyśliliśmy, że skoro można plażą to pojedziemy tam na rowerach. Pani z informacji potwierdziła, że jak najbardziej jest to możliwe. Ruszyliśmy więc w drogę:

- najpierw mieliśmy do pokonania dość głęboki bród (miejscami do pasa), nie był to problem, po kolei wszystko dało się przenieść, dwóch miłych chłopaków zaproponowało nam pomoc, co zaoszczędziło nam jednego przejścia więcej

Siłacz Łukasz przenoszący rower

- potem był krótki odcinek plaży po której dało się jechać


- następnie, jak się okazało, czekał nas około dwukilometrowy odcinek skał, pokonywaliśmy je dzielnie,  ale nie da się ukryć,  że dość wolno


- potem stanęła przed nami wielka wydma i przyszedł moment zwątpienia, zapadła decyzja o odwrocie,  ale jako, że szkoda nam było tego co przeszliśmy,  poszliśmy bez rowerów na przeszpiegi, sprawdzić co jest za wydmą i cyplem

- okazało się,  że za wydmą i cyplem jest piękna plaża,  decyzja o odwrocie została odwołana

- wepchaliśmy jakoś we dwójkę jeden rower na wydmę, gdzie spotkaliśmy mądrych, dziwnie na nas patrzących ludzi, którzy wybili nam z głów by iść z rowerami dalej, piasek bowiem na pobliskiej plaży choć ładnie wyglądał z daleka to był grząski i absolutnie nie nadawał sie na rower

- odwrót

- następnego dnia wielki  powrót już na nogach i przekonanie się,  że decyzja o odwrocie była bardzo trafna


Latarnia morska w Cabo Polonio

Typowy nadmorski domek

Lwy... 

...morskie

=======
Jednym z ciekawszych według mnie zjawisk występijących w Urugwaju jest `kult` Yerba Mate. Piją je absolutnie wszyscy. Na każdej, bez wyjątku, stacji benzynowej jest automat z gorącą wodą o temperaturze idealnej do zaparzenia tego nadzwyczaj ważnego tutaj napoju. Większość ludzi nosi pod pachą termos z wodą do zaparzania, a w ręce ma gotowe już mate, które sobie popija. Nieważne czy idzie ulicą,  jedzie samochodem czy jest w pracy. Każde miejsce jest dobre.

=======
W Urugwaju, pomimo tego co pisałam o bezpieczeństwie natknęliśmy się jednak na złodziei...

Mrówki bez skrępowania wykradały nam ryż


=======
Na koniec zachęcam do poczytania o José Mujica - byłym prezydencie Urugwaju - tych którzy o nim nie słyszeli.